Dyrektor Instytutu Polonistyki i Kulturoznawstwa, która z powodzeniem łączy doświadczenie naukowe z talentem pisarskim. Jej powieść Bambino nominowano do NIKE, a krytycy zgodnie ją zachwalali. Zdobyła także uznanie czytelników. Na kilka dni przed premierą opowiedziała nam o nowej książce, o życiu twórczym po Bambinie oraz o wielu innych kwestiach związanych z szeroko pojętą literaturą.
W jaki sposób udaje się Pani połączyć profesurę z funkcją redaktora naczelnego Pograniczy, recenzenta, pisarki?
Wszystko zależne jest od podejścia, od tego czego w życiu chcemy – czy traktujemy zawód jak obowiązek, czy też staje się dla nas źródłem satysfakcji. W drugim przypadku nie ma problemu z pogodzeniem różnych wcieleń – profesorki, humanistki, profesjonalnej czytelniczki, pisarki. Istnieje też kwestia trwonienia czasu, który nie jest przecież z gumy, dlatego trzeba starać się ograniczyć chwile jego marnotrawienia.
Czy w związku z tym znajdują się chwile na to, aby móc pisać każdego dnia?
Nie, nie ma mowy, abym pisała codziennie. Na to mogą sobie pozwolić pisarze, którzy nie są zatrudnieni na żadnych etatach. Oczywiście piszę systematycznie. Funkcja profesorska wiąże się z recenzowaniem, opiniowaniem, raportowaniem. Jest to działalność na pograniczu pracy twórczej, urzędniczej i ona jest wykonywana każdego dnia. Na pisanie literatury potrzeba więcej oddechu, skupienia, odsunięcia codzienności.
Z kilku źródeł dotarły do mnie pogłoski, że jest Pani z Bambino niezadowolona, że nawet żałuję wydania tej książki…
Nieprawda. Myślę, że to powieść życia, że czegoś takiego nie powtórzę. Każdy autor ma w swojej biografii twórczej moment, który jest przełomowy, najważniejszy i Bambino to prawdopodobnie taki punkt, od którego nieodwołalnie jestem pisarką. Wcześniej byłam osobą, która pisuje, autorką rozproszonych tekstów, kilku opracowań literackich, ale moim podstawowym zawodem było literaturoznawstwo uniwersyteckie, krytyka literacka na drugim miejscu, a dopiero gdzieś w tle uplasowało się pisarstwo. Natomiast Bambino zweryfikowało moje podejście do tego.
Jeśli miałabym mówić o niezadowoleniu, to nie podobało mi się to, co działo się dookoła książki, zwłaszcza machina nagród literackich Są to okoliczności odrywające od normalnego życia, wystawiające na stres. Osoba, która nie traktuje tego jako celu, która nie lubi być w centrum uwagi, ma z tym kłopot. Z tego nie jestem zadowolona, ale na pewno też zyskałam doświadczenie na przyszłość.
Nie pojawiła się blokada twórcza?
Przeciwnie. Myślę, że zaistniało coś w rodzaju masy krytycznej. Nie jestem młodą, debiutującą autorką, napisałam setki stron różnych tekstów, nie tylko literackich i właściwie problem istniał w stwierdzeniu – teraz albo nigdy. Nie jest przecież tak, że człowiek z wiekiem będzie pisał coraz lepiej, raczej stanie się bardziej zmęczony, mniej zdolny, aby udźwignąć pisanie prozy, które jest naprawdę trudną pracą. W związku z tym o blokadzie twórczej nie było mowy.
W Pograniczach ostatnio pojawił się fragment nowej książki – Ku słońcu. Zwiastuje fabularną kontynuację Bambino, aczkolwiek stylistycznie prezentuje się jako dzieło odrębne: zdania są dłuższe, płynniejsze, bogatsze. Czy to kreacja zamierzona, czy niejako opowieść sama tę formę wymusiła?
To inna powieść, jej akcja ma miejsce bliżej naszej współczesności, bliżej języka używanego przez ludzi wykształconych, czytających książki, podobnych do środowiska, w którym pracuję, żyję. Nie mogłam więc opowiadać jej rwanymi zdaniami z Bambino. Tam język uwarunkowany był pochodzeniem bohaterów.
Inną kwestią jest to, że autor nie powinien być zbyt łatwo rozpoznawalny, niedobrze gdy pisze tym samym językiem, popada w tę samą manierę stylistyczną. W literaturze trzeba szukać – poszukiwać formalnie, tematycznie, stylistycznie. Dlatego bardzo mi zależało, żeby Ku słońcu napisane było inaczej. Taka zmiana jest naturalna.
W takim razie jak Pani ocenia czas pracy nad Ku słońcu? Jest Pani zadowolona z efektu finalnego? Umie go Pani ocenić?
Nie potrafię. Jest w tej powieści kilka fragmentów, które bardzo lubię, jakbym była czytelniczką, jakbym ich nie napisała. Mam nadzieję, że się spodobają. Wydaje mi się, że tworzą autonomiczne opowieści, które mogłyby funkcjonować poza książką. W każdym razie obecnie weszłam w czas przesilenia, to samo było zresztą z Bambinem. Nie potrafiłam o niej rozmawiać, właściwie nie pamiętałam jej. Brzmi dziwnie, ale psychologia to uzasadnia. Po ponownym przeczytaniu, gdy była już w okładkach, w księgarniach, wyrobiłam sobie o niej zdanie. To tyczy się Ku słońcu.
Pasowałoby to częściowo do powiedzenia, że część pisarzy dowiaduje się o czym napisało książkę dopiero na spotkaniach autorskich…
W pewnym sensie tak. Oczywiście istnieje kwestia nadinterpretacji, dlatego że krytycy, czasem lepiej niż sam autor, potrafią opowiedzieć o książce, wmówić jej różne rzeczy. Mam nadzieję, że panuję nad literaturą na tyle, że wiem o czym piszę. Niemniej dochodzi tutaj sprawa powieści jako tajemnicy, ponieważ tworzy się ona nie tylko w mojej wyobraźni, ale też w trakcie interakcji z czytelnikiem. Kiedy ktoś przeczyta, skojarzy z elementami własnego życia i doświadczenia, to mogą powstać różne wersje tej samej historii.
Jeśli chodzi o „życie powieści”, czyli interpretacji i ocen właśnie. W przypadku Bambino różnie to wyglądało: krytycy wydawali się pogodzeni, natomiast czytelnicy się podzielili – część była zachwycona, a część utyskiwała na problemy z odbiorem, szczególnie na poziomie językowym. Czy Ku słońcu zadowoli obydwie strony?
Tego nie wiem, ale mam taką nadzieję. Kilkoro krytyków tę książkę już czytało i powiedzieli, że to powieść inna, lecz także bardziej „czytelna”. Na pewno Ku słońcu jest łatwiejsze w odbiorze. Bambino tworzy zamierzoną barierę. W trakcie pisania również ją stawiało. Uważam jednak, że nie jest źle, jeśli dzieło sztuki daje opór po obu stronach – w pewnym trudzie powstaje, w pewnym trudzie istnieje w wyobraźni czytelnika. Przywykliśmy do tego, że dziś jest łatwo: literatura jest łatwa, film jest łatwy, w telewizji telenowela jest łatwa, reklama jest łatwa etc. Łatwizna nas zalewa, a przecież aby się czegoś o sobie głębszego dowiedzieć, trzeba się trochę natrudzić.
W jednym z felietonów pisze Pani o wypełnianiu luki, którą stanowi literatura lesbijska w Polsce. W opublikowanym fragmencie Ku słońcu widać, że próbuję się Pani z tym tematem mierzyć. Czyżby z rozmysłem?
To nie główny wątek książki, ale zdałam sobie sprawę, że aby opisać jakąkolwiek dzisiejszą społeczność, powiedzmy szczecińską, trzeba spróbować portretu, w którym byłoby wszystko. Hipoteza, że w grupie są ludzie homoseksualni, graniczy z pewnością, dlaczego więc nie obdarzyć tą cechą swoich bohaterów?
Mam jednak problem z tym wątkiem, ponieważ jeśli w felietonie zarzucam Zofii Staniszewskiej „łatwiznę”, to z drugiej strony mi można wytknąć, że umieściłam w powieści modny ornament. Niemniej jest to element niezbędny i wykreowany przeze mnie w przemyślany sposób, po to, aby pokazać jeszcze jeden stopień komplikacji, kolejny problem w życiu społeczności, jeszcze jedną postać uczuć.
W Bambino Szczecin odgrywał ważną rolę. Miasto po wojnie stanowiło nowy start dla bohaterów. Czy w Ku słońcu również będzie istotny?
Szczecin to główne miejsce akcji. Pewne epizody dzieją się poza nim, ale właśnie dlatego, że tak wygląda dynamika społeczności. W Bambinie oni tu wszyscy przyjechali, a w Ku słońcu zaczynają wyjeżdżać.
W takim razie czy tytuł wiąże się z rejonem Szczecina, z ulicą?
To dla Szczecinian bardzo oczywiste skojarzenie i dlatego je wybrałam. Dzięki temu tytuł można interpretować na kilka sposobów. Chciałam, aby to była czytelna nazwa i zarazem aluzja do tego, co się przy ulicy Ku słońcu znajduje. Jest to także symbol odnoszący się do innych skojarzeń, ale to już pozostawiam czytelnikom.
W 2009 roku w wywiadzie dla jednego z portali powiedziała Pani, że w przeciągu ostatnich trzech lat nie zachwyciła Pani żadna wydana w kraju książka z wyjątkiem Lubiewa Witkowskiego. Czy od tego czasu pojawiło się w polskiej prozie coś wartego uwagi?
Oczywiście, aczkolwiek „warte uwagi” nie jest tożsame z „zachwytem”. Bezustannie czytam nowe powieści. Choćby Mariusz Sieniewicz, to pisarz, który nie spuszcza z tonu i tworzy rzeczy inne od tego, co można przeczytać w głównym nurcie. To nie jest tak, że nie ma co czytać, wręcz przeciwnie. Jednak nie zarejestrowałam czegoś, co byłoby olśniewające (zaznaczam, że dla każdego czytelnika może być to coś innego), czegoś o czym nie mogłabym przestać myśleć. Czegoś takiego faktycznie w ciągu ostatnich lat nie czytałam.
Wracając do zachwytów nad rodzimymi powieściami. W felietonie Nominacje jako źródło cierpień daje Pani wyraz swojemu ubolewaniu nad
tym, w jaki sposób postępuje się z pisarzami wyniesionymi do walki o nagrody literackie. Pojawia się nawet cytat
wypowiedzi jednego z jurorów, który stwierdził, że w minionym roku nie wyszło
nic wartościowego. Jak Pani ocenia nagrody z perspektywy literaturoznawczyni
i z perspektywy pisarki?
Z perspektywy literaturoznawczyni mogę powiedzieć: od kilkunastu lat wiemy o nagrodach, że kształtują obraz literatury polskiej. Dlatego trzeba zachowywać się odpowiedzialnie, czy to będąc jurorem, nominowaną, czy czytelnikiem. Jeśli jest tak, że obok rankingów czytelnictwa ogłaszanych przez np. Empik, nie ma wyraźnego mechanizmu promowania literatury polskiej, któremu można by zawierzyć, który byłby nierynkowy, ale w jakiś sposób łączliwy z innymi wartościami, to zastanówmy się nad kryteriami. Oczywiście rynek sam w sobie nie jest zły – skoro ludzie kupują, to muszą wiedzieć, co robią. Niemniej trzeba zwrócić uwagę na inne wartości, na pytanie poprzez literaturę o ważne dla człowieka sprawy. Nagrody literackie to ułatwiają, bo porządkują dużą produkcję literacką, wskazują – oto jest ważna powieść, oto ważny tomik poetycki, oto ważny reportaż. Niestety jednocześnie skręcają zbyt blisko kultury masowej, stają się parodią Oskarów, Telekamer itp., w których najważniejszy jest przekaz telewizyjny i to co się dzieje podczas transmisji.
Odczułam, że nie ma takiego poważnego podejścia, że to nie literatura jest ważna w okresie nominacji, ale ewentualnie autor, który może być interesujący dla czytelnika, a czytelnik powinien interesować się książką, a nie pisarzem. Twórca może być przecież bardzo nieciekawy, może nie umieć się wysłowić, może być towarzysko nieatrakcyjny.
Dzieję się tak, jakby jurorzy stracili z oczu te priorytety…
Powiedzmy uczciwie, że to nie wina jury, tylko cały mechanizm nakręca tę spiralę. Jurorzy to tylko ludzie i to, że ktoś się wypowie efektownie i krytycznie o braku dobrych książek, a następnie sam jakąś wybiera, czyni jurora osobą przez chwilę interesującą.
Ale w jakiś sposób niewiarygodną?
W moim odczuciu tak.
W trakcie przygotowań do wywiadu spotykałem się z określeniami, że Inga Iwasiów piszę literaturę feministyczną. Możliwe, że we wcześniejszych publikacjach było to mocniej zaakcentowane, ale osobiście Bambino daleki byłbym tak jednoznacznie klasyfikować. Jak się Pani do tego ustosunkowuje?
Uważam, że literatura feministyczna jest źle rozumiana. Czytelnik widzi małą szufladkę z kilkoma autorkami piszącymi ideologiczne teksty. To zaszeregowanie sprawia, że większość pisarek chce się z niego wydostać, ponieważ literatura staje się prawdziwa, gdy przyporządkowanie światopoglądowe przestaje być widoczne, ewidentne. Jednym słowem: kiedy przestajemy pisać utwory tendencyjne, łatwe w odbiorze, trafiające do grupy docelowej.
W trakcie prac nad Bambinem myślałam przede wszystkim o tym, że ma to być powieść o dawnych czasach, w których przecież słowo feminizm nie funkcjonowało. To oczywiście nie oznacza, że nie można tej książki przeczytać jako feministycznej. Jestem przecież feministką.
Ale nie powinno się chyba zamykać opowieści w tak sztywnych ramach?
Oczywiście, że nie. Tak samo jest ze szczecińskością Bambina. Ostatnio miałam spotkanie głównie w gronie Szczecinian, po którym ktoś spoza miasta powiedział: „Oni zawłaszczyli twoją powieść”. Jest w tym sporo racji, Bambino to nie tylko opowieść o Szczecinie, dla ludzi spoza tego miasta to historia o innych, istotnych sprawach. To normalne, że czytelnicy odnajdując określony temat w książce, biorą go sobie, ale niedobrze, gdy w ten sposób wszystko zostaje zredukowane do jednej kwestii.
Pozostańmy przy Szczecinie. W dużych polskich miastach ma miejsce wiele
imprez literackich i okołoksiążkowych. U nas takowe się odbywają, jednak jest
ich mało
bądź są źle rozreklamowane. Jak to zmienić, czy potrzebujemy festiwalu/targów
książki lub podobnego wydarzenia?
Sama organizuję takie spotkania jako redaktorka Pograniczy i muszę powiedzieć, że bywa duży kłopot z frekwencją. Być może to kwestia informacji. Wiadomo, że takich podmiotów jak księgarnie, pisma literackie czy uniwersytet nie stać na reklamę. Niemniej wiadomości na temat wydarzeń pojawiają się, tylko ludzie nie szukają, a na bilbordy w centrum nie ma pieniędzy. Poza tym – po co komu bilbordy? Czemu nie możemy zaufać mniej widowiskowym formom wymiany informacji? Chyba nie możemy, bo udział w imprezach literackich ogranicza się do kręgu hobbystów, którzy wiedzą, gdzie znaleźć opis takowych spotkań.
Nie wiem jak to zrobić, żeby Szczecin ożywić literacko. Sama uczestniczyłam w wielu imprezach w Polsce i jest tak, że im skala większa, a tym samym większe nakłady finansowe, tym potężniejszy odzew. Wszystko, niestety, podlega prawom marketingu, nawet szlachetne czytanie książek.
Rozmawiał Gabriel Augustyn
Komentarze
7