W piątek, 1 czerwca, Filharmonia im. M. Karłowicza w Szczecinie zaprasza na koncert symfoniczny zatytułowany "Amerykański sen", podczas którego usłyszymy utwory amerykańskich kompozytorów, m.in.: Andersona, Coplanda i Gershwina.
ARTYŚCI:
Orkiestra Symfoniczna Filharmonii w Szczecinie
Jeffrey Biegel - fortepian
Roger Kalia - dyrygent
UTWORY:
Leonard Bernstein - Uwertura Kandyd
Leroy Anderson - Koncert fortepianowy
Aaron Copland - Suita Appalachian Spring
George Gershwin - Porgy and Bess obraz symfoniczny
Jeden ze słynnych muzykologów Stefan Jarociński zauważył kiedyś, że pod koniec XIX wieku język muzyczny dotychczasowych epok wyczerpał się. To formuła, od której zazwyczaj zaczyna się opisywanie rozmaitych XX-wiecznych kierunków. Kompozytorzy amerykańscy nic sobie nie robili z owego wyczerpania. Barber, Anderson, Copland i Gershwin poszli swoim ścieżkami.
Samuel Barber. Kompozytor i baryton. Jeden z najbardziej znanych twórców amerykańskich. W muzyce Barbera nie ma zbyt dużo radykalnych brzmień, częściej słyszymy tu echa muzycznego romantyzmu, a nawet klasycyzmu. Wielka sława tego twórcy rozpoczęła się w roku 1938, kiedy Arturo Toscanni wykonał jego „Adagio for Strings” (II część kwartetu smyczkowego). Barber dwukrotnie otrzymał nagrodę Pulitzera (za operę „Vanessa” i koncert fortepianowy). Wielokrotnie był nagradzany m.in. przez American Academy of Arts and Sciences. Jednak wszystkie te nagrody nie uczyniły dla Barbera tyle, ile reżyser Olivier Stone, który wykorzystał muzykę kompozytora w filmie „Pluton”. Scenie śmierci Elajasa, zdradzonego przez towarzysza broni, towarzyszy… „Adagio for Strings” Samuela Barbera. Wymowa tej sceny wraz z przejmującymi dźwiękami „Adagia” sprawiły, że Barber stał się ikoną, legendą za życia, wszedł do globalnej świadomości. A że Barber dobrym kompozytorem był, wiadomo było już wcześniej, np. za sprawą uwertury do sztuki teatralnej „The School for Scandal”, która znalazła się w programie koncertu o amerykańskim śnie (1931–1933). Nie jest to bowiem jakaś błaha muzyczka zagrana obok sztuki. To wyrafinowany poemat symfoniczny, w którym kompozytor doskonale uchwycił klimat i atmosferę pełnej miłosnych intryg opowieści Richarda Sheridana (pochodzącej z 1777 roku).
Twórczość Leroya Andersona (1908–1975), amerykańskiego kompozytora o szwedzkich korzeniach, szczecińska publiczność miała już okazję poznać podczas koncertu 5 stycznia (utwór „Bugler’s Holiday”). O ile jednak wówczas chodziło o popis trąbkowy, tym razem wysłuchamy koncertu fortepianowego. Kompozycja miała premierę w 1954 roku i spotkała się z mieszanymi uczuciami. Słychać tu sporo przeróżnych wpływów, z jednej strony nieco rozrywkowego charakteru quasi-jaazzowego, z drugiej frazy przypominające nieco Rachmaninowa, którego kult w Stanach trwa przecież do dziś. No cóż, dzieło nie ma jakiegoś poważnego wyrazu i chyba doskonale potwierdza słowa Johna Williamsa, który określił Andersona jako „jednego z największych amerykańskich mistrzów lekkiej muzyki orkiestrowej”. Koncert usłyszymy w interpretacji artysty, który jest ilustracją syndromu odwrotnego do Beethovena, tzn. w latach dziecięcych mógł odczuwać tylko wibracje i nie słyszał dźwięków. Potem było już tylko lepiej. Dziś jest koncertującym pianistą, którego wykonania muzyki inspirują kompozytorów amerykańskich do tworzenia nowych dzieł (np. Ellen Taaffe Zwilich).
„Appalachian Suite” Aarona Coplanda to zbiór utworów, które odciągną słuchaczy od świata „lekkiej muzy” Andersona. Amerykański kompozytor Aaron Copland (1900–1990) zbudował zupełnie swoisty, indywidualny język muzyczny. Senne rozległe frazy, polirytmia i politonalność to cechy, które aczkolwiek obecne w muzyce XX wieku, w rękach Coplanda zyskują oryginalny kształt brzmieniowy. Pierwsza wersja suity powstała w 1944 roku (potem były jeszcze trzy: z lat 1945, 1954, 1972). Po jej powodzeniu dyrygent Eugene Ormandy namówił twórcę do poszerzenia koncepcji i stworzenia baletu. Wedle samego kompozytora główną inspiracją była książka Edwara Deminga Andrewsa o amerykańskich osadnikach (członkach sekty chrześcijańskiej – restoracjonistach). Taka też jest tematyka baletu, który jest opowieścią o pierwszych mieszkańcach i budowniczych Pensylwanii. Ciekawe, że suita nie posiadała tytułu, a istniejący został właściwie nadany przez publiczność. Kompozytor był nieco ubawiony, kiedy często słyszał od słuchaczy, że udało mu się uchwycić „piękno Appalachów”.
„American Dream” nie może mieć innego zakończenia – muzyka George’a Gershwina (1898–1937). Będzie to jednak zaaranżowana wiązanka melodii ze słynnej opery „Porgy and Bess” (1925). Autorem aranżacji jest asystent Gershwina Robert Russel Benett. A zatem, nie z pierwszej ręki, ale usłyszymy najsłynniejsze melodie, takie jak „Summertime” oraz „I Got Plenty o’ Nuttin”… Postać Gershwina ostatecznie potwierdza, że – ku oburzeniu purystów – wprowadzenie afroamerykańskiego ‘lumpenproletariatu’ do elitarnej opery, jak i jazzu do filharmonii jest możliwe. Słowem – american dream. A że trochę to trwało, to już zupełnie inna sprawa…
Komentarze
0