Podjechał czarny mercedes. Najpierw wysiadła z niego i weszła do zakładu obstawa z panów w garniturach i koloratkach. Poczekali jak wszyscy klienci wyszli, potem nikogo nie wpuszczali. Wtedy od biskupa Kazimierza Majdańskiego można było wziąć miarę.

A jak już były zrobione drewniane kopyta to wystarczyło, żeby co jakiś czas przychodziła siostra zakonna i mówiła: „Ksiądz biskup buty zamawia”.

Naprzeciwko cmentarza

Babcia nawet po wojnie myślała, że może dziadek gdzieś żyje, ale jego zabili Rosjanie w Charkowie, a ją z trzema synami wywieźli na Syberię. – Tato, żeby z głodu nie umrzeć, musiał się nauczyć fachu. Po trzech miesiącach nauki, a miał 13 lat, uszył Kozakowi buty i jeszcze go w konia zrobił, bo mu z tej skóry na drugie buty dla babci wystarczyło – opowiada Bogusław Garbowski, szewc z ulicy Jagiellońskiej 30. – Rosjanie to tatę chcieli żywcem zakopać. Z młodszym bratem zachorowali na tyfus, a lekarz rosyjski jak ich zobaczył powiedział: „A co mi tu żeście trupy przywieźli, do dołu z nimi”. Ale polska pielęgniarka wyprosiła, że ona ich będzie pielęgnować. I tak przeżyli.

W 1946 roku przyjechali do Szczecina. Pierwszą pracę, jaką Bolesław Garbowski dostał było zwożenie trupów z miasta na cmentarz. Raz jedzie na swoim wózku, a na wprost idzie patrol rosyjski. Naprzeciwko nekropolii przy Ku Słońcu stacjonowała rosyjska jednostka.

– Na Syberii był taki Kozak, który ojca od panów wyzywał i ojciec mu łomot spuścił – wyjaśnia Bogusław Garbowski. – Teraz ojciec patrzy, a w tym patrolu idzie ten Kozak w stopniu porucznika. Ojcu się słabo zrobiło, „no teraz ten odbije swoje”, ale on go rozpoznał i rzucił mu się na szyję.

O trzeciej w nocy Rosjanie okrążyli mieszkanie, gdzie Bolesław mieszkał ze swoją mamą i braćmi. Kolbami dobijali się, żeby otworzyć. Babcia mówi: „uciekaj”, a on: „A gdzie ja teraz ucieknę, jak wszystko obstawione”. Otworzył, a ci przyszli z bańkami bimbru. Naprzeciw cmentarza były przed wojną kurniki. W 1966 roku Garbowscy pobudowali przy ulicy Marchlewskiego (dziś majora Sucharskiego) zakład szewski, ale zanim go na dobre rozkręcili został zburzony i dzisiaj stoi tam wieżowiec. – Rodzice nie dostali odszkodowania – mówi syn.

Lekcja zawodu u ojca

W 1975 roku Bolesław Garbowski dostaje na zakład piwnicę bez prądu przy ulicy Jagiellońskiej 30.

– Dawniej w tym zakładzie pracowaliśmy we czwórkę: tata, mama (zajmowała się repasacją pończoch), starszy brat i ja – mówi Bogusław Garbowski. – Brat był kucharzem w Kaskadzie, ale przyszedł do pracy u ojca, bo nie chciał pić alkoholu.

Bogusław pamięta pierwszy dzień w pracy. – Pierwszy dzień to był horror (śmiech). Myślałem, że jak otwieramy o godzinie 11, to mam być w pracy o jedenastej. Kwadrans przed piątą rano czuję „rękę sprawiedliwości”: „Idziemy synu do pracy”. „A przychodzisz do mnie jako uczeń czy pracownik” – dopytuje ojciec. „Tato ja jestem dorosły, ja chcę pieniądze zarabiać, więc jako pracownik”.

– Pierwszy dzień pracowałem do 22. Zrobiłem stertę butów. Siadłem na zydlu szewskim jak alfa i omega i mówię: „szefie to ile zarobiłem?” – wspomina Bogusław Garbowski. – „Nie ma problemu” – ojciec wyjął notes. Poszedł po obcęgi porozrywał wszystko, co zrobiłem i mówi: „Tyle i tyle mi jesteś winny za towar”. Poderwałem się z zydla, ale uspokoiłem się. Objął mnie, co mu się rzadko zdarzało i mówi: „Synu dam ci dobrą radę, którą zapamiętaj, najpierw się naucz dobrej roboty, a później możesz ją psuć”. „Czemu tato od razu nie mówił, że źle robię?” „Bo chciałeś być mądrzejszy ode mnie. Chciałeś od razu przyjść na pracownika, a pracownik musi umieć wszystko”. Drugi dzień zaczynałem od mycia schodów.

W zakładzie przy Jagiellońskiej

Ojciec robił rysunek, cholewkarz szył cholewkę, a oni zajmowali się wykonywaniem obuwia.

Szyli buty arcybiskupowi Majdańskiemu, zamawiał u nich obuwie Król Cyganów. Bolesław Garbowski ślicznie rysował. – Jak pani chciała buty, on je od razu rysował w kilku rzutach, dziurka, jakaś gwiazdeczka, wszystko było widać. Ojciec naprawdę był artystą. Miał ten dar (senior odszedł w 1983 roku) – wspomina syn.

Kiedyś marynarze przywozili skóry. Byli klienci, którzy szyli ze skóry węża. Okulary kobry musiały być na noskach.

W „komunie” przyniosła pani adidasy z Zachodu, bo niestety jednego przypaliła w pociągu. – A ja przykleiłem podobny kawałek gumy, rzeźbiłem, przeszyłem. „Komuna” miała jedno dobre – uczyła wyobraźni, jak nie było nic, to trzeba było z czegoś coś zrobić – mówi szewc. Szył buty dla psa, który miał pokaleczone łapy i trzeba mu było przygotować na nie a la sakwy z tyłu zawiązywane.

W stanie wojennym wisiał w zakładzie proporzec Solidarności, bo należeli. Pod zakład podjechał czarną wołgą major, przyszedł odebrać buty. „Jaki numer?”. „Nie chce mi się iść do samochodu”. „Pójdzie pan i przyniesie numerek, bo inaczej panu butów nie wydam”. „A wie pan, kto teraz rządzi?”. „Wiem, na ulicy wy, ale w zakładzie ja” – powiedział Bogusław Garbowski (a jego mama pobladła ze strachu).

Garbowscy pochodzą z rodu Zawiszy Czarnego z Garbowa. Słynny rycerz zmarł bezdzietnie, ale miał brata, od którego ród się rozrósł.

Butów już nie szyje

W sezonie napraw, to jest wiosną i jesienią, nieraz już odmawiali zamówień. – Ja u ojca w tygodniu zarabiałem tyle, co stoczniowiec – opowiada szewc. – Koniec lat 80., początek lat 90. zaczęło to upadać. – Ja chyba wtedy z tysiąc kopyt spaliłem. (Każdy klient miał w zakładzie swoje kopyta, uformowane pod nogę, na nich były zapisane nazwiska). A teraz jest nas w Szczecinie już tylko trzech - czterech z uprawnieniami do nauki zawodu, ale nikt się nie chce uczyć na szewca.

Butów już nie szyje, ale wciąż naprawia: – Do zakładu przychodzi już czwarte pokolenie klientów, to się traktuje ich jak rodzinę – mówi Bogusław Garbowski. – Jak na razie bawi mnie to jeszcze. A najważniejsze, że widzę uśmiech klienta. To jest frajda dla każdego prawdziwego rzemieślnika. Można pomóc.