To mogła być historia rodem z hollywoodzkiego kina. W szczecińskim porwaniu samolotu nie ma jednak „happy endu”, a porywacze płacą za swój czyn najwyższą z cen.
1951 rok, Szczecin. Młody, bo zaledwie 17-letni elektrotechnik marzy o wolności na zachodzie Europy. Wpada więc na pomysł, by za żelazną kurtynę dostać się porwanym samolotem. Jakie były jego motywy? Czy próbował uciec przed twardym komunistycznym systemem? A może omamiły go wizje „łatwiejszego życia” na zachodzie? Dziś trudno odpowiedzieć na to pytanie.
Przeglądam wydania ówczesnej prasy. Nie odnajduję nawet zdania na temat tragedii, która wydarzyła się w naszym mieście. W gazetach nie pojawiła się informacja o porwaniu, nie ma też wzmianki o wyroku i jego wykonaniu. Trudno jednak dziwić się temu. Z całą pewnością władze PRL nie był zainteresowane nagłaśnianiem takich spraw. Kto w końcu chciałby uciec z pełnego w dobrobyt kraju socjalistycznego?
Miasto, któremu najbliżej do wolności
Na początku 1951 roku Czesław K. wraz ze swoim przyjacielem Stanisławem H. rzuca pracę w Państwowej Fabryce Maszyn Ciężkich we Wrocławiu. Obierają kurs na Gdynię – tam planują się zaciągnąć na płynący do zachodniej Europy statek. Niestety planu nie udało się zrealizować. Wybierają więc Szczecin – miasto, któremu najbliżej do zachodniej wolności.
W stolicy Pomorza Zachodniego pracują jako kierownicy robót elektrycznych – wciąż planując i głowiąc się nad sposobem ucieczki z komunistycznej części świata. Sposób na wyrwanie się do wolność przyszedł z prasy. Pewnego dnia Czesław K. przeczytał w gazecie o ucieczce Czechów do zachodnich Niemiec. To jest to! Porwać samolot i polecieć nim prosto do Hamburga!
Wszystko robione z zimną głową
Dokładne plany. Wszystko robione z zimną głową. Najpierw próba generalna. Nim Czesław K. zdecydował się na porwanie chciał wszystko dokładnie sprawdzić. Odbył podróż do Poznania. Wie ilu jest pasażerów na pokładzie, jak zachowuje się obsługa, jaki jest dostęp do kabiny pilotów. Teraz pora na pomocników i broń, która posłuży im do zastraszenia załogi samolotu.
Skąd zdobyć broń? Ponownie do wspólników uśmiechnął się los. Pewnego czerwcowego wieczoru, wracając do swojego mieszkania spotkali na drodze kompletnie pijanego mężczyznę (później okaże się, że był to milicjant). Towarzysze postanawiają przeszukać nieprzytomnego człowieka – ku ich radości w jego kieszeni odnajdują pistolet. Kolejne sztuki broni przyjadą z rodzinnego Wrocławia – znów za sprawą szczęśliwego zbiegu okoliczności.
Zbyt tchórzliwi
To właśnie na Dolnym Śląsku, we wrześniu były partner siostry Czesława K. - Józef R. podgląda jak ktoś w szafce z bezpiecznikami na jego klatce chowa pistolet. Kradną go. Kolejną broń zdobywa Jerzy B., który wraz z Józefem ma wziąć udział w porwaniu. Ale w ostatniej chwili wspólnicy ze Szczecina uznają, że zarówna Józef jak i Jerzy nie wykazują odpowiedniej odwagi. Opuszczają Wrocław w tajemnicy przed kolegami.
Wszystko było gotowe. Jeszcze przed wyprawą Czesław K. i Stanisław H. postanawiają odwiedzić swojego kolegę, z którym pracowali w szczecińskim zakładzie. Wyjawiają Eugeniuszowi S. szczegóły planu. Ten następnie dzieli się zebranymi wiadomościami z młodą żoną. Namawia ją, by skorzystali – nie musieli nic robić, mieli po prostu znaleźć się na pokładzie samolotu jako zwykli pasażerowie. Żadne ryzyko.
Niech żyje wolność! Niech żyje?
21 listopada 1951 roku, czyli niemal rok po pierwszych planach, porywacze wsiadają do samolotu. Na pokładzie było zaledwie dziewięciu pasażerów. Po kilku minutach od startu wspólnicy przystępują do działania. Ale już na początku napotykają trudność – kabina pilotów była zamknięta. Zaczęli się do niej dobijać, a gdy piloci nie zareagowali, zaczęli strzelać w jej kierunku przez ściankę. Piloci wykonali kilka manewrów, zwalając porywaczy z nóg. Kierunek lotu się zmienił, gdy Czesław K. sprawdził go na kompasie był przekonany, że lecą w stronę Niemiec – podobno miał krzyknąć „Niech żyje wolność!”.
Nie było mowy jednak o żadnej wolności – samolot rozpoczął podejście do lądowania na lotnisku w Szczecinie. Przerażeni porywacze wybili szybę w maszynie i wyskoczyli. Próbowali się schować w pobliskich krzakach, ale zbiegów zauważył mechanik lotniska. Wyrwał broń strażnikowi i pobiegł za nimi. Zaczęli do siebie strzelać. W wyniku obrażeń zmarł Stanisław H., Czesław K. został aresztowany.
Pięć zarzutów
W marcu 1952 roku przed sądem stanął Czesław K. oskarżony o próbę zmuszenia załogi samolotu do lotu do państw imperialistycznych, zabór mienia (czyli pistoletu pijanego milicjanta), przechowywanie broni, dokonanie zamachu z użyciem bron i usiłowanie zabójstwa mechanika. Podobno w trakcie śledztwa Czesław K. wspomniał o udziale w spisku Eugeniusza S. i jego żony Janiny S. W trakcie procesu te informacje nie zostały potwierdzone, jednak małżeństwo także zostało postawione w stan oskarżenia.
Eugeniusz S. za zmowę z porywaczami został skazany na 8 lat więzienia i 3 lata pozbawienia praw publicznych i honorowych, Janina S. za to, że wiedząc o planach nie poinformowała władzy została skazana na 4 lata więzienia. 20 marca 1953 roku na mocy amnestii z 1952 roku Janinie S. złagodzono karę do 2 lat i 8 miesięcy więzienia, a cztery miesiące później zwolniono ją z odbywania reszty kary. Wyszła z więzienia pod koniec lipca 1953 roku. Jej mąż na wolność musiał czekać dłużej. W marcu 1953 roku, gdy ponownie rozpatrzono jego sprawę – sąd wymierzył mu większą karę, bo 15 lat pozbawienia wolności. Dopiero w 1956 roku ponownie obniżono wyrok do 8 lat. W kwietniu 1956 roku Eugeniusz S. skorzystał z amnestii i w lipcu był na wolności.
„Przestępstwo szczególnie niebezpieczne”
Przed sądem stanęli także niezbyt odważni koledzy z Wrocławia. Obydwu skazano na 12 lat więzienia i 5 lat pozbawienia praw publicznych oraz obywatelskich. Zasądzono także przepadek mienia.
A co się stało z Czesławem K.? Został postawiony przed sądem jako funkcjonariusz państwowy. To prawdopodobnie pozwoliło na wymierzenie najwyższej kary, był bowiem sądzony jako sprawca „przestępstwa szczególnie niebezpiecznego w okresie odbudowy państwa”. Za swoje działanie został skazany na karę śmierci. Skazany trzy razy prosił prezydenta o ułaskawienie. Nieskutecznie.
Matka skazanego po śmierci syna dostała taką informację „12 sierpnia o godzinie 4.05 zmarł w szpitalu więziennym Czesław K., kawaler, elektrotechnik, obywatelstwo polskie, urodzony we Lwowie”. Taki druk był wysyłany po każdej wykonanej karze śmierci.
Historia Czesława K. jest początkiem naszego cyklu o szczecińskich zbrodniach. Za dwa tygodnie kolejny odcinek.
Źródło: M. Adamowska, Nieudany lot do zachodniej wolności, [w:] Z archiwum Sz. Śladem szczecińskich historii niezwykłych XX wieku.
Komentarze
0