Baltona, 3 uzbrojonych napastników, niemal 1000 zagranicznych zegarków o wartości 2 mln zł i 12 oskarżonych. Ówczesna prasa „aferę zegarkową” nazwała największą w kraju sprawą kryminalną po wojnie.
W nocy z 22 na 23 maja 1956 roku do sklepu Baltony wdarło się trzech zamaskowanych i uzbrojonych przestępców. Bez problemu sterroryzowali i zakneblowali 60-letniego strażnika. Następnie bezbłędnie przeszli do magazynu, odnaleźli klucz do ogniotrwałej kasy i ukradli 918 szwajcarskich zegarków.
Szlufka od czarnego płaszcza, marynarski guzik
Gdy strażnikowi udało się wyswobodzić pobiegł do pobliskiego hotelu, a stamtąd zawiadomił milicję. Przed funkcjonariuszami stanęło niezwykle trudne zadanie. Po pierwsze mieli niewiele dowodów – szlufka od czarnego płaszcza, marynarski guzik, odciski palców i zeznania przerażonego strażnika. Po drugie łupem padły przedmioty o niewyobrażalnie dużej wartości – 2 mln zł. Dla porównania ówczesna pensja milicjanta wahała się od 700 do 1900 zł. I po trzecie kroki służb były bacznie obserwowane przez całą Polskę.
Od samego początku trwania śledztwa milicjanci przypuszczali, że za napad musi być odpowiedzialny ktoś, komu nie jest obcy rozkład Baltony – najprawdopodobniej pracownik, który doskonale znał najprostszą drogę do kasy i wiedział gdzie były przechowywane klucze. Funkcjonariusze mają także nadzieję, że już niedługo zegarki pojawią się na rynku. Dlatego też ściągają ze szwajcarskiej firmy dokumentację z ich numerami.
Na przełom w tym żmudnym śledztwie opinia publiczna musiała czekać dokładnie pół roku. 23 listopada 1956 roku w prasie pojawia się informacja o rozwiązaniu szwajcarskiej zagadki. Kurier Szczeciński na pierwszej stronie zamieścił artykuł „Rozszyfrowana tajemnica sensacyjnej 831 zagranicznych zegarków z szczecińskiej „Baltony”” (skradziono 918 sztuk), w wydaniu Głosu Szczecińskiego, czytelnicy mogli przeczytać „Wielka afera w Baltonie wykryta”.
Nieświadoma przemytniczka
Zegarki pojawiają się we Wrocławiu, gdzie miała je przetransportować (podobno) niczego nieświadoma teściowa jednego ze złodziei. Milicja błyskawicznie dokonuje rewizji podejrzanych i aresztowań. O napad zostaje oskarżonych trzech szczecinian – Judko W. (pracownik magazynu) Szloma S. i Konstanty F. W stan oskarżenia zostaje postawionych jeszcze 9 innych osób. Beniamina J., który miał złodziejom sprzedać pistolet – zapalniczkę, którym zastraszono strażnika, Leona C. - podobno najbardziej znanego w Szczecinie pasera, u którego znaleziono część towaru, sześciu innych paserów, u których znaleziono łup (wśród nich „nieświadomą” teściową Konstantego F.) i Bogusława K., kierownika sklepu, któremu postawiono zarzut „nienależytego ukrycia kluczy”.
Walka o karty wstępu
Proces miał się zacząć 14 stycznia i zakończyć trzy dni później. Sprawa jednak się przeciąga, ponieważ prokurator i obrońcy biorą udział w inne rozprawie, dotyczącej grudnia 1956 i napaści na konsulat radziecki. Na sprawę złodziei zegarków przybywają tłumy, przed początkiem zaczyna się walka o karty wstępu na salę. Karty zostały wprowadzone ze względu na „wielkie zainteresowanie społeczeństwa”.
Między dwoma głównymi oskarżonymi trwa przepychanka – Judko W. i Szloma S. obciążają siebie nawzajem. Trzeci, Konstanty F. Od początku przyznaje się do winy i wyraża skruchę - z miejsca zdobywa sympatię dziennikarzy.
„To jakiś manewr”
Konstanty F. tłumaczy, że w ten sposób chciał zdobyć pieniądze na otwarcie warsztatu rzemieślniczego. Wyjawia także, że w trakcie aresztu otrzymał gryps od „nieznajomego autora”, a w nim namowę, by zeznaniami obciążył „Szlomę S. Tekst wiadomości brzmiał „Ja będę zeznawał jako pierwszy, więc będziesz słyszał, co mówić” - i chociaż autor był nieznany było wiadomo, że jako pierwszy zeznawać miał Judko W. Ten natomiast broni się, mówić że to nie on napisał wiadomość, że „to jakiś manewr” (później okazało się, że wiadomość napisał współwięzień Judki W.).
W trakcie rozprawy na światło dzienne wychodzą mankamenty w zabezpieczeniu Baltony. Strażnikiem był 60-letni mężczyzna (po rozprawie zastąpiono go dwoma młodymi, uzbrojonymi strażnikami), a klucze od ogniotrwałej kasy zamiast do depozytu bankowego trafiały na wieszak przy szafie.
Prokurator w mowie końcowej żąda dla Judki W. 13 lat, dla Szlomy S. 12 lat, i 10 dla Konstantego F. Beniamina J. chce skazać na 5 lat więzienia, dla paserów żąda wyroków w wysokości od roku do 3 lat pozbawienia wolności. Dla teściowej Konstantego F. i innego mężczyzny oskarżonego o paserstwo wnosi o rok więzienia w zawieszeniu, a dla kierownika o 8 miesięcy w zawieszeniu.
Wyrok późnym wieczorem
Trzy dni po wystąpieniu prokuratora, 28 stycznia 1957 roku zapadł wyrok – Judko W. i Szloma S. dostają po 10 lat więzienia, trzeci rabuś cztery lata mniej. Beniamin J. za „czynny udział w rozmowach o napadzie” i za udostępnienie zapalniczki zostaje skazany na 3 lata, Jeden z paserów – który także pomagał ukryć łup zostaje skazany na 2 lata więzienia i grzywnę1500 zł, pozostali dostają karę grzywny – w tym Leon C. Kierownik magazynu został skazany na trzy miesiące więzienia w zawieszeniu na dwa lata.
Następnego dnia szczecinianie mogli odnaleźć informację w lokalnej prasie mówiące o tym, że wyrok został wydany. Kurier Szczeciński pisał „Wyrok w sprawie kradzieży 918 zegarków w „Baltonie”. Surowe kary dla sprawców złodziejskiej afery.” Głos Szczeciński zbrodnię z maja 1956 roku określił mianem jednej z największych afer kryminalnych: „Wyrok na sprawców głośnej afery w „Baltonie”. Wczoraj popołudniu Sąd Wojewódzki w Szczecinie ogłosił wyrok na sprawców jednej z największych afer kryminalnych, jakie wydarzyły się po wojnie”
Motyw w literaturze
Ta największa afera powojennego Szczecina od czasu do czasu wraca. Podobno połowa łupu została stracona – złodzieje mieli zakopać część zegarków na Cmentarzu Centralnym, prokuratura twierdziła, że zakopane uległy zniszczeniu. Czy tak było? Dziś sprawę możemy poznać jedynie z archiwalnych kart prasy. Do tej wielkiej afery z lat 50. XX wieku odnosi się także w swej książce „Wielbłąd przy bramie” Mirosław Salski, czyniąc z tej historii podstawę pewnej kryminalnej zagadki. Po zegarkowej aferze zostało nam także kilka anegdot, jak ta o mowie obrońcy. Podobno na sali w obronie jeden z adwokatów rzekł, że jego klienta nie było na miejscu przestępstwa, bo „gdyby był, wziąłby cały łup, bo zawsze tak robi, a tutaj pięć zegarków zostało w kasie”.
Na podstawie: : M. Adamowska, Złodzieje szwajcarskich zegarków, [w:] Z archiwum Sz. Śladem szczecińskich historii niezwykłych XX wieku.
Komentarze
1