– Zaciekawiło mnie, czemu w pewnym momencie historii tej pracowni drzwi były pomalowane na niebieski kolor – mówi Andrzej Graba Grabowiecki. Odpowiedź znalazł u sąsiada.

Kto mijając okazałą, chociaż żółtą kamienicę na rogu ulicy Edmunda Bałuki 24 zadrze głowę do góry zobaczy, że część poddasza tworzy tam konstrukcja stalowa wypełniona szklanymi ściankami. Szklarnia na dachu kamienicy? Nie, to przedwojenne atelier fotograficzne, które także dziś służy fotografowi.

Spacerując Bismarckstrasse

Kamienica przy Bismarckstrasse 24 stanęła gotowa w 1893 roku. – Właściciel był głównym majstrem budowlanym, a że trwał boom budowlany, budował innym, postanowił też dla siebie wybudować kamienicę – opowiada fotograf Andrzej Graba Grabowiecki. – Na parterze zaplanował pomieszczenia na restaurację, piwiarnię, dom bankowy, a na górze – atelier fotograficzne. Pewnie myślał o maksymalnych zyskach, jakie będzie mógł mieć z wydzierżawienia wszystkich pomieszczeń w budynku.

Dalej: – Kiedyś zakłady fotograficzne prowadzili przedsiębiorcy – tłumaczy Grabowiecki. – Zatrudniali kilkanaście, kilkadziesiąt osób. Byli ludzie od chemii, którzy przygotowywali mokrą płytę, była osoba od obsługi aparatu, wreszcie był pozer, czyli człowiek, który ustawiał oświetlenie i pozę fotografowanego.

Strona internetowa poświęcona zakładom fotograficznym Stettina pozwala wyśledzić, że od 1895 roku pod adresem Bismarckstrasse 24 fotografował Paul Bock, rok później działała już tam firma Hark & Bock, a od 1898 pracownia G. Harka.

Atelier fotograficznych było wtedy w Szczecinie dużo. Tylko spacerując ulicą Bismarcka można było naliczyć siedem takich adresów.

„Wcierki” na 1 Maja

Wojnę kamienica przy ulicy Obrońców Stalingradu 24 przetrwała, ale szyby musiały wypaść. – Konstrukcję przeszklono szkłem zbrojeniowym. Po latach było brudne, popękane, z dziurami, zatykanymi szmatami – opowiada Andrzej Graba Grabowiecki, który wypatrzył to atelier w latach 90. Wreszcie pod koniec 1999 roku komisja ds. pracowni artystycznych przy prezydencie Szczecina przydzieliła im to miejsce. Wszedł do atelier z dwoma kolegami: jeden się od razu wycofał, z drugim się rozeszli.

Zaraz po wojnie była tu pracownia malarza i pedagoga Zenona Kononowicza. – Mam jeszcze jego pismo do związku, żeby mu obniżyli czynsz – uśmiecha się Andrzej Graba Grabowiecki. – Przychodzili do niego uczyć się młodzi plastycy, malowali, rzeźbili, bawili się i fotografowali. Mam po nich zdjęcia z pochodu 1-majowego ZPAP z 1952 roku – mówi. Dodaje: – Ja tu plafon z płaskorzeźbą Lenina znalazłem. Zresztą ta pracownia do tego była wykorzystywana. Przychodzili artyści dwa razy do roku robić „wcierki” przed 1 Maja i na rocznicą Rewolucji Październikowej.

„Wcierki” to technika, która polegała na tym, że na niegruntowane płótno rzutowano z epidiaskopu fotografie partyjnych przywódców, a potem węglem wcierało się je w płótno, operując czerniami i szarościami.

Było sobie Pomorze

Kononowicz wyjechał do Warszawy, stamtąd do Kazimierza nad Wisłą, gdzie został zasłużonym obywatelem miasta. Przekazał pracownię Zdzisławowi Zelichowi, który pracował też jako objazdowy fotograf. – Jeździł po okolicznych miejscowościach i fotografował ludzi. Są u mnie zdjęcia osadników z lat 40., 50. i 60. – mówi Andrzej Grabowiecki. – Jak robił odbitki, to z przodu wpisywał miejscowość i datę. Te zlecenia, które nie zostały odebrane, zostawały w pracowni. Można było wyrzucić, ale jak ja, fotograf, mogłem wyrzucić zdjęcia? Michał Majerski wykorzystał te zdjęcia jako przebitki do filmu „Było sobie Pomorze”.

– Zaciekawiło mnie, czemu w pewnym momencie historii tej pracowni drzwi były pomalowane na niebieski kolor. Kto w Polsce maluje wewnątrz mieszkania drzwi na niebiesko? – pyta Andrzej Grabowiecki. Odpowiedź znalazł u sąsiada. Jak przyjechali emigranci z Grecji do Polski, to te pomieszczenia służyły jako pracownia jakiemuś greckiemu plastykowi. On pomalował sobie drzwi, jak w swojej ojczyźnie.

24 maja pracownię przy ulicy Bałuki 24 będzie można zwiedzać w ramach Tygodnia Otwartej Sztuki.

Kapsuła czasu

W „Chemiku” przy Felczaka przygotowywali do pracy w Zakładach Chemicznych Police, ale ta praca go nie pociągała. Andrzej Graba Grabowiecki zaczął już wtedy dużo fotografować.

Ścianę w pracowni zajmują półki wypełnione starymi aparatami. Na najwyższej legendarna i stylowa polska alfa, poszukiwana przez kolekcjonerów. To ten pierwszy aparat, który ojciec, wojskowy, dostał w jakąś nagrodę. – A obok leży NRD-owska perfekta, to też jest pierwszy aparat Timma Stütza, który mi oddał w depozyt – pokazuje Graba. – Ludzie zaczęli to miejsce traktować jak kapsułę czasu.

Od 1976 roku jest członkiem Szczecińskiego Towarzystwa Fotograficznego. – Prezesem był Wojciech Jabłoński, który rzucił: „Z ciebie fotografa nie będzie”. Stwierdziłem: „I tak będę to robił” – pamięta.

Do zawodu fotografa najpierw stażował w Spółdzielni Foto Studio w zakładzie na pl. Żołnierza Polskiego. Na Akademii Rolniczej, a potem Medycznej robił tysiące zdjęć do dokumentacji naukowej. – Sklep Fotooptyka, który prowadziłem z kolegami, dostał wyróżnienie dla jednego z trzech najlepszych sklepów fotograficznych w Polsce – dodaje.

W 1981 roku przed 8 marca kobiety z Akademii Rolniczej mówią, że nie chcą goździków i rajstop, żeby te fundusze przeznaczyć na szczytny cel. Wybierają dom dziecka w Moryniu, który prowadzą zakonnice dla niepełnosprawnych dzieci, intelektualnie i fizycznie. – Miałem pojechać i zrobić kilka zdjęć. Zobaczyłem te dzieci i schowałem aparat. Zrobiłem puste sale – wspomina. – Wśród rzeczy, które przywieźliśmy były sandałki, zakonnice ubrały w nie dziewczynkę. A ona włożyła w nie palce i wyrwała rzemyki. Zakonnice założyły jej kaftan bezpieczeństwa. Siedziała na trawie w tym kaftanie z takim dziwnym uśmiechem Mony Lisy. Dla mnie to jest moja Gioconda. Pokazałem te zdjęcie dopiero po 20 latach.

Teatr fotografii

– Budowniczy kamienicy przy Bismarckstrasse 24 musiał skorzystać ze starszych planów, zaplanował pracownię do techniki kolodionowej, która była stosowana na szeroką skalę od lat 50. do początku lat 80. XIX wieku – ciągnie opowieść Grabowiecki. – W tym czasie, kiedy kamienica powstała, to już tego typu zakłady, z dużą powierzchnią naświetlania światłem dziennym, wychodziły z mody, bo wkraczała elektryczność.

Taka stara pracownia, aż się prosi o stare techniki fotografii. – Ustawiasz klienta do zdjęcia. Przygotowujesz mokrą płytę kolodionową. Robisz zdjęcia i szybko do ciemni, bo to nie może wyschnąć, musisz to wywołać. A utrwala się na dziennym świetle. Ludzie to oglądają, i jest taki magiczny moment, kiedy z czegoś białego wyłania się pozytyw i widzą, że to oni. Przeżycie takiej sesji to jest teatr fotografii – podkreśla fotograf.

Techniką mokrej płyty kolodionowej z Tomaszem Łojem utrwalili rekonstruktorów ostrołęckich Czwartaków podczas pikniku historycznego.

Zdjęcia Andrzeja Graby Grabowieckiego cofają w czasie.

Pierwotne formy sztuki

W kontekście twórczości Andrzeja Graby Grabowieckiego pisze się o fotografii konceptualnej i czarno-białej. – Czarno-biała fotografia to poezja, barwna to proza – stwierdza artysta.

Kiedy krytyk Jerzy Busza napisał, że z fotografii nie da się chyba zrobić komiksu, Graba postanawia spróbować pod tytułem. „Moja mała firma. Autobiografia”: podatki czy ZUS pokazuje przy pomocy martwych natur.

Nawiązując do prac niemieckiego rysownika natury i fotografa Karla Bloosfeldta uspokaja się, fotografując struktury roślin. Cykl czarno-białych zbliżeń na fragmenty roślin fotografowanych w pracowni zatytułuje „Pierwotne formy sztuki”. – Tam autentycznie znajdziesz sztukę – mówi. – Im człowiek jest starszy, tym lepiej widzi, jakie to jest piękne.

Jednak trudno w Polsce sprzedawać taką fotografię. Kuratorka opowiadała mu, że przyszedł raz klient i mówi, że strasznie mu się podobają te plakaty, kupiłby do kuchni. Ona, że to jest oryginalna fotografia, na co usłyszała: „A, to sobie zrobię”.