17 kwietnia 2009 statek kosmiczny z pięcio osobową załogą, na czele której stanął kapitan L.U.C. wylądował w szczecińskim Klubie 13 Muz....
3... 2... 1...
Czyli od początku... Kilka minut przed godziną 20:00 i grupka ludzi przed Klubem 13 Muz... - wydawać by się więc mogło, że ambitna muzyka ma w Szczecinie raczej niewielu zwolenników... Ale to tylko pozory. W środku, całkiem zadawalająca frekwencja, zero stresu przy szatni, bardzo miła atmosfera.
Kto odwiedza Muzy, ten wie, że korytarze tam do największych nie należą, ale wczoraj to chyba nikomu nie przeszkadzało. Miejsce ma swój klimat, ludzie, którzy przyszli zdecydowanie też. Nie było pokazu mody, raczej nikt przypadkowy się tam nie pojawił. Nic dziwnego – Klub raczej specyficzny (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) artysta i jego muzyka... awangardowa, nietuzinkowa, generalnie nie do opisania...
Koncert miał się rozpocząć o magicznej godzinie 20:13, był mały poślizg, ale co te kilka minut znaczą dla wieczności... ;)
Z innej planety...
Pierwsza część koncertu rozpoczęła się dość nietypowo... Po przybyciu załogi na scenę i owacjach publiczności pojawił się on... L.U.C.... z olbrzymim kartonem... olbrzymim, naprawdę! Ot, taka wesoła twórczość...
Poleciały takty, żyrandol nad sceną gibał się nad sceną prawie jak sam wokalista, i te słowa, niezliczone ilości liter sylab, odgłosów... coś niesamowitego. Ktoś kto nie zna owej twórczości, był zapewne wstrząśnięty i niezmieszany...
Pod sceną sytuacja wyglądała następująco: część ludzi rymowało wraz z L.U.C.iem, cześć uskuteczniała mały przytup, jeszcze inni wpatrywali się w artystów...
Na scenie: L.U.C oddawał się swojej słowno-odgłosowo-murmurandowej interpertacji życia, a jego lewa ręka (albo raczej całe jego ciało..) rządziło się swoimi własnymi prawami. Obok niego Zgas odwalał kawał dobrej roboty, podkręcając widownie i wtórując swoim beat-boxem... ale co jak co, ten pan to sprawdzona marka.
Poleciało kilka genialnych utworów, kilka ciekawych opowieści, publiczność kilka razy poklaskała w ręcę. W tym momencie przypomniały mi się słowa Lilu, która powiedziała, że szczecińska publiczność robiąc hałas klaszcze, a nie krzyczy... Może coś w tym jest, chociaż wczoraj nie zabrakło ani jednego, ani drugiego.
W końcu przyszedł czas na mała przerwę. Nikt nie spodziewał się, że po niej wydarzy się to... co się wydarzyło...
Nieziemski kamuflaż...
Po chwili ciszy na scenę wszedł pierwszy z nich... ŃEMY... Proszę państwa, co to było za przebranie. Beduiński Fortune Teller w swoim domku na plecach, cały pokryty złotem błyszczących cekinów. Swoją drogą, zastanawiam się skąd on to wytrzasnął i jak wytrzymał w tym tyle czasu ogarniając elektronikę. Potem pan gitarzysta – Maciek Mazurek, w oldschoolowej marynarze, z pryzem a’la Elvis! Zrobiło się gorąco. Tuż po chwili, na scenę – prawie jak na bokserski ring wbiegł pan Kogut, a raczej Adam Lepka (sax, flety). Moim skromnym zdaniem charakteryzacja tego ostatniego i Ńemy’ego zasługiwałaby na jakąś perstiżową nagrodę...
W końcu ukazali się oni... Zgas we wdzięcznym kapelutku i garniturze, którego nie powstydziłby się sam święty Mikołaj i L.U.C. w stroju z pod znaku – Krasno-Ufo-Ludek. Fajny dresik z jeszcze lepszym kapturem. Pięknie.
Humor dopisywał – wykonawcom i słuchającym, wszędzie dużo się działo. Łukasz Rostkowski znów wystrzelił ze swoich ust słowa w ilości przekraczającej niejedno dzieło polskiego wieszcza, Zgas zbitboxował wszystkich marnych beat-boxerów na śmierć, pan gitarzysta i pan Lepka dorzucili od siebie kilka bardzo przyjemnych nutek, a pan ŃEMY... on wystarczy, że tam stał, w tym swoim przebranku... do tej pory nie mogę wyjść z podziwu...
Wolność mysli
Nie sposób nie opowiedzieć jeszcze o wplatanych między utwory historyjek. L.U.C. podzielił się oto z nami smutną prawdą, że zyski z Homoxymoronomatury wyniosły mniej wiecej tyle, co dwumiesięczne składanie długopisów, ale nie zaprakło też opowieści o spadających na głowę tynkach. Ta przypowieść jest dość zawiła, kto był na koncercie, zapewne zrozumiał jej ukryty sens, kto nie był – mało jeszcze wie o życiu...
L.U.C. wygłosił swoją opinię o obcinających paznokcie autobusach, o panu Pudzianie, który z powodu braku dostatecznie cieżkich przyrządów do treningu, był zmuszony zadzwonić po L.U.C. – wszak co, jak nie jego teksty, powodują ogromny wisiłek, któremu ledwo sprostał sam władca ciężarów...
Opowieści było sporo, na uwagę zasługuje ta, w której artysta rozmawia z Fernando A. – znanym kierowcą bolidów, który to z kolei słucha muzki L.U.C.a w swoim wehikule, a im szybciej jedzie, tym CD szybciej się kręci... Wszystko na szczęście jest mega ekologiczne – tak, że kierowca dostaje na koniec nawet dyplom zielonego liścia...
Jedno z kilkunastu alternatywnych multimedialnych zakończeń....
Jak przystało na artystę XXIw. L.U.C. miał w zanadrzu multimedialne zakończenie.. jedno z kilku... Publiczność mogłaby np. zobaczyć Marylke Rodowicz wyskakującą z lustra, wygrać pobyt w Spa, etc. Wygrało magiczne koło fortuny, którego z niewiadomych przyczyn nie widziała wybrana z publiczności „Marysia”. Ostatecznie, koło się zakręciło, koncert podążał ku końcowi... I kiedy już wydawało się, że to koniec, publiczność stanęła na wysokości zadania, i niczym Bajm w Opolu, L.U.C. zagrał w 13 Muzach bisa! Co ciekawe, wystąpił w nim także nasz naczelny wódz państwowy, przypominając swoje kwieciste przemówienie o kolorach....
Nasz człowiek!
To co warte podkreślenie, to powiązanie L.U.C.a z naszym pięknym miastem. Ten młody człowiek pozdrowił pewną szczecińską dzielnicę, z której pochodzi jego rodzina, wspomniał o Stoczni oraz o.... barze Turysta! To się nazywa pozyskiwanie serc publiczności!
Niestety, czas wrócić na ziemię....
Generalnie, kto nie był wczoraj w 13 Muzach nie wie co stracił, kto był, wie co przeżył :) Było niesamowicie, inaczej, nie był ważny gatunek a sama muzyka. Była to istna podróż w inną (bardziej barwną) przestrzeń. Panowie pokazali, że są profesjonalistami, mają dystans i kochają to co robią, a publika odwdzięczyła się im za to wszystko z nawiązką. Wszystko pasowało – Klub, ludzie, klimat, dźwięki, słowa...
Komentarze
1