Kiedy jedni zajmowali się odgruzowywaniem Szczecina, inni „czyścili” miasto z dzieł sztuki. „To nie był problem, aby wywieźć wagon antyków w porozumieniu z radzieckimi żołnierzami, którzy sami łupili wszystko, co się dało” – opowiada antykwariusz Marek Wyłupek.

Dzieciństwo spędził w Lęborku, a poważą kolekcjonerską przygodę rozpoczął w Szczecinie. Zanim do tego doszło, Marek Wyłupek musiał skończyć technikum ogrodnicze i pomóc ojcu w prowadzeniu gospodarstwa niedaleko Gdańska. Jego marzeniem było jednak studiowanie historii sztuki, dlatego przez rok jeździł do Sopotu na kursy przygotowawcze.

– Mogłem pójść na te studia, ale cały czas musiałem ciągnąć to ogrodnictwo. W Szczecinie miałem rozległą rodzinę, to zamieszkałem u niej i tutaj skończyłem naukę – wspomina zza stołu w antykwariacie przy ulicy Koński Kierat, który prowadzi od 26 lat.

fot. Antoni Niedźwiecki

Niemieckie talary i pierwsza praca w Szczecinie

Zaczął od drobnicy, czyli monet. Najbardziej podobały mu się te duże, o największej wartości.

– Trochę tych talarów nazbierałem. Potem była okazja, aby je sprzedać i zainwestować w coś większego, ale kupujący się wycofał. Zbieranie drobnicy nie jest drogie, ale przy kolekcjonowaniu już trzeba liczyć się z kosztami. Dlatego każdy kolekcjoner musi być również handlarzem. Bez tego jego zbiór będzie tracił na wartości – podkreśla.

Po skończeniu pracy w gospodarstwie ojca, Marek Wyłupek zaczyna rozglądać się za posadą w Szczecinie. Już wtedy, dzięki studiom, zna kilku kolekcjonerów i handlarzy. A tych w latach 60. i 70. XX wieku jest ich naprawdę sporo. Cotygodniowe giełdy numizmatyczne w mieście odwiedza nawet 300 osób.

– Przez kolegę załatwiłem sobie pracę w Animeksie przy skupie koni na eksport. Cały czas byłem w terenie, potem dostałem służbowy paszport i od czasu do czasu jeździłem z końmi po Europie. Głównie trafiały do Francji. Jeździliśmy wagonami z Rzepina. To była naprawdę fajna praca – wspomina.

fot. Antoni Niedźwiecki

Masz złotą monetę obiegową? Idziesz do więzienia

Jak podkreśla, towarzystwo kolekcjonerów i zbieraczy w Szczecinie było bardzo hermetyczne – handlowanie było wówczas nielegalne. Wystarczyło mieć złotą monetę obiegową i szło się do więzienia.

– Rozumiem ściganie za dobra kultury narodowej, ale odsiadka za moździerz lub żelazko? Wielu ludzi tak pozamykali. Wśród nich był mój przyjaciel ze studiów. Przyjechał na chwilę do kraju, ponieważ chciał coś zostawić swoim rodzicom przed dalszą podróżą. Miał dolary, ale doradziłem mu, żeby kupił złote monety. Niestety, poszedł z nimi do knajpy, a te wypadły mu i się rozsypały. Nie chciał powiedzieć gdzie je kupił i siedział za to 3 lata – opowiada.

W Komitetach Wojewódzkich PZPR i lokalnych oddziału Urzędu Bezpieczeństwa działały komórki, których zadaniem było pilnowanie i wychwytywanie tego typu handlu. Jak jednak mówi słynne porzekadło – najciemniej jest pod latarnią.

– Sam widziałem u mojej znajomej, której ojciec pracował w jednym z tych miejsc. Zaprosiła nas któregoś razu na przyjęcie. W futerale schowany był wojenny stolik Fryderyka Wielkiego. Srebrny, składany, inkrustowany. Po prostu przepiękny – opisuje.

Swego czasu, w jednej z willi na Pogodnie również można było kupić poniemieckie obrazy i meble. Do wyboru były jednak tylko same małe płótna.

„Mój mąż był kierownikiem do spraw kultury w KC PZPR. To myśli Pan, że jak szli do nas z prezentami, to duże obrazy wręczali?” – tłumaczyła pani domu.

fot. Antoni Niedźwiecki

Czas „klamkowiczów” i eldorado

Dzięki znajomościom ze starszymi od siebie kolekcjonerami i handlarzami, Marek Wyłupek zna również wiele historii związanych z powojennym Szczecinem. A raczej ze sztuką, którą zostawili tutaj poprzedni mieszkańcy.

W pierwszych latach po wojnie zaczynają działać tzw. „klamkowicze”.

– W mieście było przynajmniej 10 grup, które jeździły po terenie i skupywały stare rzeczy. Nie było problemem wywieźć ze Szczecina wagon antyków w porozumieniu z żołnierzami radzieckimi, którzy sami łupili wszystko, co się dało. Pan Antoś opowiadał nam, że spokojnie kilka takich wagonów wyjechało – opowiada antykwariusz.

Obrazy trafiały głównie do Krakowa, Poznania, Warszawy. Nikt nie przestrzegał tego, że wszystko co poniemieckie należy teoretycznie do państwa. 

– Miałem starszego kolegę, nazywaliśmy go Franek Kolejarz. Wpadł na pomysł, aby zatrudnić się jako pomocnik maszynisty. Obrazy ładowali do węglarki i przewozili je do Krakowa. Nie dziwię się, że to robili. O te rzeczy nikt nie dbał. Sam widziałem stosy płócien wypiętych z blejtramów. Leżały zwinięte jak dywany – relacjonuje.

Kiedy Niemcy opuszczali Szczecin i wiadome już było, że granica będzie przebiegać za Odrą, wielu z nich zdecydowało się na pieszą ucieczkę.

– To, co najcenniejsze, ładowali do wózków. Ale ile taki wózek pojedzie? W lesie za Tanowem ich kółka zaczęły odpadać. I co robili? Zakopywali swoje dobra w nadziei, że kiedyś po nie wrócą. Porcelany, garnki, kieliszki, wino. Tam w tym lesie później było eldorado – opowiada nasz rozmówca.

fot. Antoni Niedźwiecki

Czas renowacji zabytków

W międzyczasie Marek Wyłupek sam zaczął interesować się malarstwem. Po kilku próbach, postanowił jednak zająć się „łatwiejszym” tematem – meblami.

– Otworzyłem pracownię renowacji zabytków, głównie mebli. W tamtych latach było sporo takich miejsc. Ale jeszcze więcej było mebli. Co tu dużo mówić, bardzo intratny biznes. Na samym początku miałem 14 osób do pracy, ale pomału się wykruszały. Do tej pracy potrzebny jest talent – podkreśla.

Kiedy pytam o najpiękniejszy mebel, który miał okazję oglądać, pracować na nim, chwilę się zastanawia:

– Meble Davida i Abrahama Roentgenów były doskonałe. Pewne starsze małżeństwo trafiło na sekretarzyk i komodę z ich warsztatu. Dzisiaj są warte dobrze ponad milion euro – mówi.

– Pamiętam, jak pojechałem na wieś, aby kupić dwa srebra. Właściciel powiedział, że ma na strychu starą szafę i jeśli sam ją zniosę, to odda mi ją za darmo, bo ona mu trochę tam wadzi. Patrzę, a tam przepiękna szafa barokowa. Nie wpadł na to, że jest rozkładana na klinach. Wybiłem je i zniosłem na dół. Mówił, że odda mi ją za darmo, ale dałem mu pieniądze na skrzynkę wina – wspomina ze śmiechem.

W pewnym momencie jego pracownicy zaczęli się wykruszać. Zostało tylko trzech. Tymczasem rynek wcale nie ma zamiaru się kurczyć.

– Czasem bierzemy zlecenia, ale zapotrzebowanie jest dużo większe. Mam zaprzyjaźnione rodziny z Niemiec, które przedmioty do renowacji wożą do Włoch, a nawet Meksyku. Bo bliżej nie mają gdzie ich oddać – przyznaje.

fot. Antoni Niedźwiecki

Obraz, który jeszcze nie wypłynął

Lata 80. i 90. XX wieku to czas, gdy kolekcjonerstwo jeszcze dobrze stoi. W 1998 roku Marek Wyłupek otwiera swój antykwariat przy ul. Koński Kierat.

– Kilkanaście lat temu przyszła do mnie starsza pani z zawiniętym obrazkiem. Odwija płótno, a tam Spitzweg. Pytam się, co chce z tym zrobić. Ona, że sprzedać, ale nie wie za ile. Chciałem dać jej 200 tysięcy złotych za ten obraz, miałem na niego kupca, którego korytarz w domu zdobiony jest dziełami Spitzwega. Staruszka nagle zdębiała, zaczęła się jąkać. Nie spodziewała się takiej ceny, ale już nie wróciła do mnie. Śledzę ten obraz, ale nigdzie nie wypłynął. Pewnie oddała komuś z rodziny – wspomina antykwariusz.

W narożnym lokalu kamienicy, w której od lat działa antykwariat, znajdziemy dzieła Hansa Hartiga, Eugena Dekkerta, Ernsta Kolbe, biedermeierowskie stoliki i sekretarzyki, barokową szafę, stolik Ludwika XVI z palisandru i klonu.

Brak jednak zainteresowania ze strony tych, którzy powinni odkrywać piękno – studentów Akademii Sztuki czy uczniów Liceum Plastycznego. Czasem ktoś tylko spojrzy przez szybę na te rarytasy kultury materialnej i dzieła sztuki.

„Spada wrażliwość na piękno”

– Za mojego dzieciństwa wszyscy coś zbierali. Jak nie kartki, to znaczki, monety, różne figurki. Zanik kolekcjonowania nastąpił, gdy przyszła telewizja. Wieczorami, zamiast jeździć palcem po mapie i sprawdzać, skąd jest dany znaczek lub moneta, dzieci zaczęły oglądać bajki na dobranoc. Potem przyszły komputery i telefony. Kolekcjonowanie zanika – ocenia Marek Wyłupek.

Podczas naszej rozmowy, antykwariusza ze Starego Miasta odwiedza kolega kolekcjoner. Chwilę później przyjeżdża zamówienie z dwoma wazami (prawdopodobnie z drugiej połowy XIX wieku). Do antykwariatu wchodzi również klientka – chwilę się rozgląda i wychodzi bez zakupu.

Antykwariat znajduje się w stylowej kamienicy: – Ludzie przechodzą, nie patrzą, co nad nimi się znajduje, jaką piękną fasadę mijają. Jestem zaskoczony, oczy wlepione w chodnik i nic nie widzą – mówi Marek Wyłupek. 

Na parterze trudno jednak nie zauważyć witryny pełnej wytworów, które w minionych epokach wyszły z rąk utalentowanych artystów i rzemieślników.

– Kolekcjonerstwo nie jest tylko dla siebie. Każdy jest trochę próżny i chce się pochwalić tym, co udało mu się zebrać – podsumowuje szczeciński antykwariusz.

fot. Antoni Niedźwiecki