Miał być sporowcem, a dokładnie futbolistą. Uzyskał nawet stypendium na uniwersytecie w San Diego. Jednak kontuzja barku te plany zastopowała. Zajął się zatem na poważnie śpiewaniem i stał się... jednym z najważniejszych wokalistów jazzowych swoich czasów! Wczoraj Gregory Porter wystąpił w Szczecinie!

Wielkie utwory króla

Przyjechał by wykonać przede wszystkim utwory ze swojej ostatniej płyty “Nat King Cole & Me”, z towarzyszeniem Orkiestry Symfonicznej Filharmonii w Szczecinie. Zatem usłyszeliśmy dobrze znane kompozycje z repertuaru z tego legendarnego wokalisty, tym razem zaaranżowane na duży skład, przez Troya Millera. On sam tego wieczoru dyrygował orkiestrą i to on zapowiedział wejście na scenę Portera, który oczywiście pojawił się na niej w swojej dobrze znanej czapce-uszatce, Bez niej chyba trudno go sobie wyobrazić.

Hipnotyzyjący głos

„Mona Lisa”, która zabrzmiała jako pierwsza, to był imponujący wstęp. Brzmienie i moc głosu Gregory`ego sprawiły, że widzowie, którzy oczywiście wypełnili widownię Filharmonii do ostatniego miejsca, westchnęli z ukontentowania. I tak już było praktycznie do końca występu. Hipnotyzujący baryton Portera i jego postać zaabsorbowały uwagę widzów bez żadnych wyjątków. Kolejne utwory – takie jak „Nature Boy”, zaśpiewany po hiszpańsku „Quizás, quizás, quizás”, „I Wonder Who My Daddy Is" czy „When Love Was King”, wzbudzały coraz większe emocje, a to, co jeszcze dodatkowo poruszało obecnych na sali, to zapowiedzi i komentarze czynione przez Portera.

Najlepsze wykonania

To były wypowiedzi, w których dużo było afirmacji. Najczęściej używanym przez niego słowem było „beatiful”. Równocześnie Porter pokazał się jako artysta ujmujący swą skromnością. Choćby wówczas gdy objaśniał tytuł swojej ostatniej płyty, mówiąc, że przede wszystkim wielki Nat King Cole i tylko trochę on sam („little me”). Nie ma jednak wątpliwości, że te interpretacje, to jedne z najlepszych wykonań utworów, które śpiewał ten zmarły, przedwcześnie, w 1965 roku, znakomity wokalista...

Sentymentalny optymizm

Oprócz tych utworów w programie wieczoru znalazły się również kompozycje z autorskich płyt Portera m.in. „Real Good Hands”, (poprzedzona zapowiedzią nawiązująca do ślubu stulecia, który tego dnia był wydarzeniem numer jeden) czy „On My Way To Harlem” Generalnie dominował sentymentalny nastrój, a swingujących pierwiastków dostarczyła bardzo aktywna sekcja instrumentów dętych. Gregory uśmiechał się prawie cały czas, swój optymizm w obfitych dawkach przekazując widzom, nieprzypadkowo wiec na zakończenie wybrał jeszcze jeden klasyk z repertuaru swego mistrza – „Smile”.

Owacje po tym utworze trwały naprawdę długo i bezsprzecznie występ, zapowiadany jako jeden z najważniejszych w Filharmonii, w tym, kończącym się powoli sezonie, takim rzeczywiście był...