Tafla szmaragdu wśród drzew na szczycie wzniesienia - zwana Jeziorem Szmaragdowym. Nieopodal na wysokiej skarpie polana z widokiem na Szczecin jak długi i szeroki, z dwiema Odrami i rozległym plastrem Jeziora Dąbie. Z lekka podniebna perspektywa daje patrzącemu syntezę obrazu życia czterystu tysięcy mieszkańców grodu Gryfa. Imponująca kondensacja przestrzeni. A czas? W pobliżu dąb, silny jak dąb, z trzystoma latami w metryce. I dwa o sto lat młodsze buki. Pomniki przyrody rywalizujące długowiecznością z zabytkami architektury, wzniesionymi ongiś przez człowieka. A więc czas i przestrzeń - ontologiczne kategorie naszej egzystencji, urealnione obrazami drzewa i miasta. Za plecami Puszcza Bukowa, wypełniona po brzegi tajemnicami, zaryglowana ciszą, czasem szumiąca kołysanki do snu mieszkańcom przyleśnych osiedli.
Naturalna poezja szczecińskich peryferii z powodzeniem zastępuje lekturę utworów poetyckich. Wymaga tylko ożywienia impulsem własnej wrażliwości w trakcie impresyjnych spacerów po rubieżach miasta, choćby po wspomnianym Parku Leśnym Zdroje. Różnorakie biedy, których nie szczędzi życie w Szczecinie, znikają ze świadomości spacerowicza, wyparte przez uroki przyrody. Jej bogactwo na przedmieściach i w okolicach miasta czyni nas krezusami. Bez opasłych kont w bankach, natomiast z obrazami wszystkich pejzażystów świata w oczach. A metafizyczna zaduma, wyzwolona przez harmonię natury, przywraca zagubioną w rozgardiaszu miejskim wiarę w przyjemność istnienia, które dzięki temu staje się bardziej znośne.

Szczecinianie po raz kolejny ukamienowali swoje miasto słowami - aby je zbawić. A to za sprawą szczecińskiego wydania Gazety Wyborczej, która ogłosiła kamieniarski spektakl pod nazwą Przystanek Szczecin. Słowa, słowa, słowa – z których jak zwykle niewiele wynika, poza dobrymi chęciami i wybrukowaną drogą do piekła. Dwa tylko przykłady, żeby nie powiększać retorycznego balastu, ale chyba te najważniejsze. Architekt miasta stwierdza z satysfakcją, że pod względem estetyki Szczecin nie odbiega od średniej krajowej, taktownie przemilcza średnią europejską. Z werwą demaskatora ujawnia to, co wszyscy znamy, a więc śmieci na ulicach, skwerach i podwórkach, tudzież w podmiejskich lasach. Piętnuje samowolę w plakatowaniu, wprowadzaniu nieuzgodnionych z nikim elementów architektonicznych itp., co zresztą odbywa się pod jego czujnym okiem. Na dowód swojej bezradności przytacza istniejące regulaminy i prawa budowlane, które są notorycznie łamane. Czyli będzie, jak było - zdaniem piszącego architekta - z winy mentalności mieszkańców, którzy olewają czystość i estetykę. Których w związku z tym – to już moja supozycja – trzeba by do psychologa. Plany remontu elewacji starych kamienic naczelny architekt zbywa jednym zdaniem, a przecież bez nowych tynków Śródmieście nadal będzie kompromitującą wizytówką brudnego Szczecina, choćby jezdnie i chodniki wypucowano na wysoki połysk. Dowód widomy – ulica Krzywoustego.
Prezydent miasta wyznaje wiarę w Szczecin i jego mieszkańców. Pięknie. Tylko to może nic nie znaczyć w sferze działania. Chyba, że krągłe zdania kreślące prezydencką wizję rozwoju miasta okażą się kołami zamachowymi, napędzającymi opieszałą od lat maszynerię administracyjno-ekonomiczną. I żelazne rygory dyscypliny zaczną funkcjonować od góry w dół, doskonaląc po kolei odpowiedzialność administratorów, wygląd miasta i mentalność jego mieszkańców. Ta ostatnia może zaistnieć jako konsekwencja dwóch poprzednich, a nie efekt jałowych apeli oraz narzekania na jej mankamenty. Jeżeli więc tak rozumiana wiara prezydenta poruszy przysłowiową górę, ogłosimy jego chwałę. I z uznaniem wspomnimy Przystanek Szczecin.

Padłem ofiarą systemu. Stało się to w czasie robienia zakupów w jednym ze szczecińskich hipermarketów. Przy kasie zabrano mi kostkę białego sera, który zapowiadał rozkosz podniebieniu, a którego nieobecność w systemie – tak brzmiała informacja kasjerki – uniemożliwia sprzedaż. Rozgoryczony i zniesmaczony opuszczałem market, rozmyślając o tym, że kolejny raz padłem ofiarą systemu. Autoironiczne pocieszenie przyniosła mi świadomość, że tym razem jest to system tylko elektroniczny. Tylko ...
Poprzedni nazywany był nomenklaturą, nie mylić z makulaturą. Znalazłem się w nim po skromnym awansie z szeregowego na vice. Nieuświadomionym w arkanach minionej epoki wyjaśniam, że nieformalny system tworzyli posiadacze władzy, od najniższego szczebla wzwyż. Wówczas uświadomiła mi to pewna znajoma, zadomowiona w systemie od lat, która moje niezgodne z prawem systemu zachowanie skomentowała lapidarnie: jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one. A podstawowe prawo nakazywało zamykanie oczu i uszu na wszystko, co nie jest zgodne z interesem systemu.
Było to w latach osiemdziesiątych, po solidarnościowym powiewie wolności. Naczelny postanowił zrobić krok zgodny z duchem czasu i zdać się na wolę większości pracowników w rozwiązaniu zaistniałego właśnie konfliktu . Zapachniało niekłamaną demokracją. Na krótko, niestety. Nierozważny szef najpierw sromotnie przegrał w głosowaniu, a następnie z pomocą nomenklatury zawiesił demokratyczną decyzję ogółu, a jej promotora, czyli swojego vice, strącił z piedestału. Bęc! I tak oto po raz pierwszy padłem ofiarą systemu.
„Jestem realistą i materialistą” – wyznał kiedyś mój ulubiony poeta. Podpisuję się pod tą deklaracją i ze spokojem odbieram weryfikacje ludzkich postaw dokonywane przez historię. Tym bardziej, że wśród obecnych weryfikatorów nierzadko rozpoznaję wizerunki mentalne weryfikowanych, utrzymane w aureoli dawnej nieomylności. Albowiem wszystko zależy od systemu, jak tłumaczą się od niego uzależnieni. Ale żeby ser biały ...