Uwielbiam musicale. Fascynacja ta rozpoczęła się filmem „Upiór w operze” w reżyserii Joel’a Schumacher’a z 2004 roku. Gdy obejrzałam tę produkcję, historia oszpeconego geniusza muzyki zawładnęła mną bez reszty – miałam wtedy siedemnaście lat i z prawdziwym zaangażowaniem tworzyłam historie z cyklu: „A gdyby wszystko potoczyło się inaczej” – w moich literackich próbach, miłość Eryka (Upiora) do Christine była odwzajemniona, ukochana pomogła mu pokonać lęk przed ludźmi i światem, zaakceptować swą odmienność. Do dziś mam sentyment do wspomnianego filmu, uważam że w dużej mierze rozwinął on moją wrażliwość i empatię.

Kolejną wersję tej historii miałam okazję obejrzeć w warszawskim teatrze muzycznym „Roma” i doświadczenie to na długo pozostało w mojej pamięci. Spektakl był dokładnym odwzorowaniem wersji kinowej, scenografia doskonale dopracowana, a stroje bohaterów identyczne z filmowymi kreacjami. Co najciekawsze,  możliwości wokalne polskich aktorów bardzo pokrywały się z głosami z hollywoodzkiej produkcji.

Następny filmowy przystanek był niejako konsekwencją pierwszego – zacumowałam swój statek w egzotycznym porcie o nazwie „Bollywood”. Zachwyciłam się feerią barw, indyjską muzyką, urodą aktorek i aktorów. Zainteresowanie to odbiło się w znacznej mierze na moim stroju – w ilościach hurtowych kupowałam kolorowe bransoletki, kolczyki, chodziłam w tunikach i rozkloszowanych spodniach. Z sentymentem wspominam maratony Bollywood organizowane w Pionierze i Multikinie, wrzawę młodych Szczecinian (głównie  Szczecinianek), gdy na ekranie pojawił się uwielbiany przez wszystkich Shah Rukh Khan. Szał Polek podczas seansów Bollywood  w niczym nie może się jednak równać z  filmowymi emocjami w Indiach. Hindusi oglądający perypetie ulubionych bohaterów, bardzo często wstają z miejsc, zaczynają tańczyć i rzucają w kierunku ekranu monety, głośno komentując grę aktorów.

 Dziś mogę powiedzieć, że moja fascynacja kinem orientalnym znacznie się zmniejszyła, ale miłość do indyjskiej kultury i tradycji pozostała. To dzięki temu trywialnemu, zdawałoby się, zainteresowaniu, piszę teraz doktorat którego głównym tematem są Indie właśnie.

Postanowiłam następnie poszerzyć moją musicalową wiedzę. Tym razem skupiłam się na amerykańskich klasykach: obejrzałam „West Side Story” (choć niezbyt przypadł mi do gustu), zachwyciłam się Audrey Hepburn w „My fair lady”, wzruszyłam Barbrą Streisand w „Yentl”, a „Funny girl” z kultową piosenką „Don’t rain on my parade” uważam za hymn wszystkich wyemancypowanych kobiet.  Choć nigdy nie darzyłam Marylin Monroe szczególną sympatią, zyskała w moich oczach dzięki roli w „Mężczyźni wolą blondynki” – dzięki niej zrozumiałam, dlaczego MM nazywana jest ikoną kina. Posiadała niezaprzeczalny wdzięk, seksapil i czar, który w połączeniu z dziecinną naiwnością i szczyptą infantylności dawał wybuchową mieszankę – koktajl, który zawrócił w głowie wielu mężczyznom.

Największą musicalową miłością jest i chyba na zawsze pozostanie dla mnie „Notre Dame de Paris”. Jest to spektakl zrealizowany w Paryżu w 2000 roku, który stanowi adaptację  książki Victora Hugo „Katedra Najświętszej Marii Panny w Paryżu” (znanej szerszemu gronu jako „Dzwonnik z Notre Dame”). Najciekawszym bohaterem spektaklu jest, moim zdaniem, Pierre Gringoire – paryski poeta,  narrator całej sztuki. Urzekła mnie jego charyzma, głos, elegancja. Bruno Pelletier, kanadyjski piosenkarz i zarazem odtwórca tej roli, stał się moim ulubionym muzykiem – kolekcjonuję odtąd wszystkie jego płyty i niemal codziennie słucham piosenek. Obsada „Notre Dame de Paris” została dobrana doskonale – w Esmeraldę wcieliła się eteryczna i delikatna Hélène Ségara, do roli Quasimodo doskonale pasował chropowaty głos Garou, a dostojność i tajemniczość Daniela Lavoie współgrała ze skomplikowaną osobowością księdza Frollo.

Wielu ludzi uważa musicale za jeden z najniższych gatunków filmowych. Nie zdają sobie jednak sprawy, jak bardzo wszechstronni są występujący w nich artyści – muszą  łączyć w sobie talent aktorski, taneczny i wokalny. Musicale naprawdę łagodzą obyczaje – historie w nich przedstawiane są lekkie, optymistyczne i przewidywalne. Bollywood stało się w Indiach tak popularne, ponieważ reżyserzy przedstawiają na ekranach kolorową, słodką iluzję, świat który dla większości Hindusów jest nieosiągalny. Znajdując się w salach kinowych, mogą marzyć o lepszym, łatwiejszym życiu. Oczywiście, w Indiach mieszkają również ludzie średniozamożni oraz majętni, jednak duża część Hindusów żyje w bardzo skromnych warunkach – Bollywood  ma tu więc funkcję terapeutyczną.

Musicale są mi tak bliskie, ponieważ dostrzegam w nich finezję i subtelność przekazu, przenoszę się w barwny, bajkowy świat, gdzie dobro prawie zawsze triumfuje nad złem. Każdy musicalowy seans doładowuje moje siły witalne, pozwala uwierzyć, że światem rządzi sprawiedliwość. Musicale pokazują, że jesteśmy do siebie bardzo podobni, wszyscy pragniemy szczęścia, miłości, choć każdy z nas wybiera inną drogę  samorealizacji. Najważniejsze przesłanie filmów i spektakli muzycznych brzmi jednak następująco: Ludzie są z natury dobrzy, czasem tylko zmieniają ich okoliczności…   

Kolejna odsłona cyklu felietonów ”Zapiski pewnej realistki" już za 2 tygodnie w czwartek. Wszystkie felietony do przeczytania tutaj.