Szczecińska premiera „Mayday” odbyła się w Teatrze Polskim w 1999 roku. Od tego momentu spektakl został zagrany tysiąc razy i jak przyznają artyści, to prawdziwy fenomen. Przedstawienie podbiło serca szczecinian, którzy oglądają spektakl po kilka-kilkanaście razy i za każdym razem śmieją się do łez. W czym tkwi sukces „Mayday”?
„Mayday” przedstawia historię pechowego taksówkarza-bigamisty, którego szczęśliwe życie u boku dwóch kobiet przerywa niespodziewany wypadek. Następujące po nim lawinowo dziwne zbiegi okoliczności, omyłkowo zrozumiane przez bohaterów wypowiedzi i błędnie zinterpretowane przez nich wydarzenia doprowadzają do absurdalnego zawikłania sytuacji. Sztukę Raya Cooneya w Teatrze Polskim w Szczecinie wyreżyserował Stefan Szaciłowski, scenografię przygotował Jan Banucha, a muzykę Adam Opatowicz. Choć „Mayday” niejednokrotnie gościł na deskach teatrów w całej Polsce, żadna inscenizacja nie doczekała się takiego sukcesu jak wersja szczecińska – w sobotę, 7 października, zagrano tysięczny spektakl w tej samej obsadzie!
– To mój pierwszy w dorobku artystycznym tysięczny spektakl – mówi Stefan Szaciłowski, reżyser „Mayday”. – Chyba niewiele jest takich przedstawień, które od 24 lat goszczą na scenie.
To był szalony eksperyment
Wszystko zaczęło się w sierpniu 1999 roku, kiedy rozpoczęły się próby do spektaklu. Jak wspominają artyści i reżyser, to był intensywny czas i – jak na przygotowanie farsy – niezwykle krótki.
– Zrobiliśmy przedstawienie w praktycznie 10 dni, a przygotowanie aktorów do grania w farsie wymaga czasu, minimum 6 tygodni. To kwestia bardzo dużej precyzji jak w zegarku szwajcarskim. Jeżeli coś się posypie, ktoś opóźni swoje wejście nawet o dwie sekundy, to jest już źle. Po premierze powiedziałem, że drugi raz w taki eksperyment już bym nie poszedł, by w 10 dni robić farsę – przyznaje Szaciłowski. – Farsa wymaga czasu, by aktor opanował spektakl, nie tylko tekst, by w razie, gdy zapomni kwestii, mógł powiedzieć ją własnymi słowami.
– To jakiś totalny rekord, zrobić coś takiego w 10 dni – przyznaje Katarzyna Bieschke-Wabich, wcielająca się w rolę jednej z żon. – Całe kulisy mieliśmy zapełnione egzemplarzami scenariuszy, nerwowo było przez pierwsze 40 spektakli.
– Pierwszy raz brałam w czymś takim udział, było trudno. Ta sztuka polega na zachowaniu tempa – zgadza się Małgorzata Chryc-Filary, odtwórczyni roli drugiej żony.
– Tak szybko się nie pracuje, szczególnie w farsie, byliśmy przestraszeni, w tempie farsowym trudno zajrzeć do tych egzemplarzy za kulisami – mówi Michał Janicki, odgrywający postać przyjaciela taksówkarza.
Zabawnie dla widowni, dla aktorów poważne zajęcie
Artyści przyznają, że farsa – choć wydaje się prosta – jest wymagającym gatunkiem. Po pierwsze nie wolno zgubić tempa. Po drugie, żeby publiczność mogła się dobrze bawić, aktorzy muszą podejść do tego na serio.
– Koledzy mówili: „a tam, farsy robisz”. A mój profesor mi powiedział: „panie Stefanie, dramat to każdy idiota może zrobić, a do farsy potrzeba inteligencji, poczucia rytmu i sprawności. I to trudna rzecz do stworzenia” – wspomina Szaciłowski.
– Zasadą grania farsy jest poważne tego traktowanie – podkreśla Bieschke-Wabich.
– Różnie ludzie wypowiadają się o farsie, że to taka głupota, że to nie jest wysokich lotów sztuka. A ja zawsze mówię, że może i tak, ale trzeba to robić tak, by ludzie się zawsze śmiali, a to nie jest łatwe. I to potwierdziła Janda, mówiąc, że dopiero jak zaczęła przygotowywać farsę, to zobaczyła, jakie to jest trudne. Żeby nie przegrać, żeby nie dośmieszać. Trzeba jak najbardziej poważnie się za to zabrać – dodaje Chryc-Filary.
24 lata na afiszu. Spektakl, który sprostał oczekiwaniom widzów i wciąż trzyma poziom
Od pierwszej prezentacji „Mayday” minęły już ponad dwie dekady, przez widownię zdążyły przetoczyć się pokolenia widzów. Niejednokrotnie pojawiają się też tacy, którzy przestawienie oglądają kolejny raz.
– Przyszli młodzi ludzie i powiedzieli – ku naszemu zdumieniu – że byli na spektaklu już 19 lat temu. „Nasza mama była wtedy w ciąży”, wyjaśnili – mówi Bieschke-Wabich. – Są ludzie, którzy byli już kilka razy, którzy przyprowadzają znajomych. Raz się nam zdarzyła wycieczka z Krakowa i wtedy nam powiedzieli, że bardziej podoba im się szczecińska wersja. To był duży komplement. Moi znajomi specjalnie z Warszawy przyjechali na spektakl. To miłe, że przyjeżdżają ludzie, bo słyszą dobre opinie i się nie zawodzą. Mają wysokie oczekiwania, którym udaje nam się sprostać.
– Farsa jest w prostej linii dzieckiem komedii dell'arte, więc pozwalamy sobie dodawać niewielkie żarty. Ludzie przychodzą po kilka razy, żeby wyłapać żarty, które wcześniej uciekły albo których jeszcze nie było. W czasie ukłonów pokazują nam z widowni, ile raz byli na spektaklach – mówi Janicki.
– Sympatię z widowni czuje się na scenie i to jest najmilsze. O naszym spektaklu wszyscy dobrze mówią. Jak rozmawiam ze znajomymi, to przyznają, że byli wiele lat temu, potem z dziećmi, a teraz z wnukami. Koleżanka ma znajomych, którzy – jeśli jest taka możliwość – zawsze zabierają swoich gości na „Mayday” – przyznaje Chryc-Filary.
– Mam takie przedstawienia, które dzisiaj zrobiłbym inaczej, coś bym poprawił. Ale szczeciński „Mayday” się do nich nie zalicza. Lubię ten spektakl w takiej formie, jakiej jest – podkreśla reżyser Szaciłowski.
Jedyna taka inscenizacja w Polsce. Żaden inny „Mayday” tego nie ma
Choć niejeden „Mayday” wystawiany był na deskach teatralnych w kraju, to tylko w szczecińskiej odsłonie na scenie zobaczymy postać, o której w sztuce się tylko mówi. Wcielał się w nią Piotr Emanuel Kraus.
– W mojej wersji pojawia się Cyryl, dosłownie na pół minuty, na koniec spektaklu – mówi Szaciłowski.
– To w ogóle ewenement teatralny – przyznaje Janicki. – W żadnym „Mayday” na świecie nie ma tej postaci, tylko się o niej mówi, że spadła z wanną do sąsiada. Cyryl występuje tylko na papierze, a u nas rzeczywiście się pojawia, wychodzi cały w farbie i jeszcze krzyczy, że to z nim spadła ta wanna. Emek zawsze dostawał za to brawa. Raz nie przyszedł na spektakl, bo myślał, że jest na 19, a było na 17. I pytał: jak sobie beze mnie poradziliście? Powiedziałem, że jakoś daliśmy radę wykrzyczeć tę jedną kwestię.
Choć minęło prawie ćwierć wieku, niewiele się zmieniło
Przez lata doszło kilka żartów, po drodze odświeżono scenografię, wymieniono zużytą sofę i fotele, zdarto kilkanaście par butów, dorzucono szlafroki.
– Wiadomo, że się starzejemy, kostiumy są dostosowane do wieku. Kilka par butów przeszło, kilka sukienek, teraz będzie piąta. Ale 1000 razy zagram w koszulce czerwonej, którą miałam na premierze i w body, które kupił nam Jan Banucha – mówi Chryc-Filary.
– Dziewczyny poszły z Banuchą kupować stroje do sex-shopu – wspomina Szaciłowski. – Co musiał myśleć ten sprzedawca, kiedy zobaczył faceta z dwiema trzydziestoparoletnimi kobietami i wybierał im ciuchy.
– Kostiumy zawsze są solidne, ale już z nas spadają. Ja chodzę na kolanach, więc czubki butów zdzierają się mocno, spodnie na kolanach też się przecierają. Została już na mnie tylko marynarka. Kamizelka jest już na mnie za mała, pasuje na mnie jeszcze wielka podomka – wylicza Janicki.
– Wymiany dekoracji dokonała Kasia Banucha, córka Janka, i starała się zrobić to wiernie według zamysłu taty – mówi Bieschke-Wabich.
Zgrany team to połowa sukcesu
Choć w Polsce można znaleźć spektakle, które tysiąc razy były wystawiane, to żaden nie dociągnął do tej liczby z pierwotną obsadą.
– Miałem upatrzonych aktorów, wiedziałem, kto powinien zagrać – mówi Szaciłowski. – Gdybym nie obsadził tej sztuki tymi ludźmi, to mogłoby potoczyć się to inaczej. 50% sukcesu to dobra obsada i to się sprawdza.
– Lubię to grać, bardzo lubię kolegów. Świetnie się rozumiemy – zaznacza Bieschke-Wabich. – Naprawdę jest z nas świetna ekipa.
– Jerzy Gruza powiedział, że mamy jeden z najlepszych „Maydayów”, że razem z Dzieciniakiem mam dobre fluidy, a nie zawsze można takiego partnera spotkać. Świetnie się nam gra ten spektakl – mówi Janicki.
Z pracą przy spektaklu wiąże się jeszcze jedna historia.
– W sierpniu, kiedy pracowaliśmy nad przedstawieniem było zaćmienie słońca. I tak sobie pomyślałam, że to takie niezwykłe zdarzenie i może coś w tym jest? Zaćmienie słońca nie zdarza się często i taki spektakl jak nasz „Mayday” też nie – mówi Chryc-Filary.
Kiedy śmiechom nie ma końca
Zdarza się, że i aktorzy dadzą się wciągnąć w spiralę śmiechu. Czasami to reakcja na żywo reagującą publiczność, a czasem efekt nieprzewidzianych zdarzeń losowych.
– Rzadko mi się to zdarza, ale zagotowałam się na scenie, kiedy spadł zegar z kukułką. Raz jak Adaś Dzieciniak poprawiał dywan i się przewrócił – wspomina Chryc-Filary.
– W towarzystwie Michała i Adama nie da się nie zagotować – przyznaje Bieschke-Wabich. – Wiele było zabawnych historii, najśmieszniejsze jest to, że publika śmieje się z nami.
– Zagotowałem się raz, jak zobaczyłem brwi koleżanki, która przyszła świeżo po hennie. Myślałem, że zwariuję. Ona wchodzi, patrzy na mnie, a ja myślę: Breżniew. Nie mogłem słowa powiedzieć – wspomina Janicki. – Scenografia robiła nam zabawne hece. Podnoszę okno i je opuszczam, a ono w całości poleciało. Któregoś razu jak nie kucnę, by ukryć się za kanapą, słyszę trzask i cały szew poszedł na spodniach. Dobrze, że do końca aktu siedziałem, bo nie było widać, ale było strasznie zimno!
Za co widzowie kochają „Mayday”?
Co po tysięcznej prezentacji spektaklu miała do powiedzenia publiczność?
– Jestem pierwszy raz, specjalnie na spektakl przyleciałam ze Stanów. I było cudownie, jestem zachwycona, najbardziej podobała mi się chemia między aktorami – przyznaje pani Teresa.
– Byłam z sześć razy, dla mnie „Mayday” to pan Janicki. On jest genialny we wszystkim, co robi, a w tym jest przegenialny – stwierdza pani Agnieszka.
– Myślę, że jako Zorganizowana Grupa Teatromaniaków Czesław na „Mayday” byliśmy z 500 razy. I kochamy ten spektakl za wszystko. Za aktorów, teksty, humor. My już czasami mówimy tymi tekstami na co dzień. Aktorzy grają na najwyższym poziomie. Każdy spektakl jest inny, to nie kino, za każdym razem jest inaczej, nawet jak się jest dzień po dniu – zapewnia pani Małgorzata
– My jesteśmy czwarty raz, ten spektakl jest zawsze żywy – mówi pani Lena.
– Myślę, że jestem 6-7 raz na spektaklu. Kocham go za ogromny refleks aktorski, za to, jak ta sztuka jest odegrana, jak i tak już dobry scenariausz uświetniają nasi aktorzy od wielu lat – komentuje pani Marta.
– Byłam pięć razy, kocham spektakl za zabawę, pomysły i obsadę. Świetni panowie Dzieciniak i Janicki, genialne panie – mówi pani Ewa.
I choć trudno będzie pożegnać się ze spektaklem, to ten czas kiedyś będzie musiał nieubłaganie nadejść.
– Moja mama – śpiewaczka operowa – poszła na emeryturę po 20 latach pracy. Pytali ją ludzie, dlaczego już nie śpiewa i odpowiedziała, że właśnie dlatego. Dlatego, żeby to pytanie brzmiało: „dlaczego już nie”, a nie: „dlaczego jeszcze”. Lepiej ściągnąć spektakl za wcześnie niż o sekundę za późno – przyznaje Szaciłowski.
Komentarze
3