Jest niedziela, dzień wolny, już po kościele, znaczy się przy dobrej kawie można zacząć pisać swoje wypociny. Chciałem znowu coś o wyborach, jednak ostatnio przez temat, jaki poruszyłem oraz komentarze, jakie się pod nim ukazały straciłem zbyt wiele czasu i nerwów na niepotrzebne komentarze i spory z przypadkowymi ludźmi.

Dlatego tym razem postanowiłem zająć się czymś dużo bardziej neutralnym, czymś, co nie zdenerwuje tylu czytelników i nie doprowadzi do zawalenia mojego maila tonami spamu. Zobaczymy czy się uda...

Jako, że interesuję się ogólnym stanem naszego szkolnictwa, chciałbym przy okazji Święta Niepodległości naskrobać co nieco o pewnych jego aspektach. Generalnie to poziom nauki moim zdaniem stacza się po równi pochyłej. Coraz mniej jest wymagane, coraz mniej od siebie wymagają nauczyciele, dyrektorzy i cała świta w kuratorium. Ważne, żeby wszystko ładnie wyglądało, żeby wszyscy się do siebie uśmiechali i omawiali swoje plany wynikowe na szkolnych panelowych dyskusjach. Czy ktoś z was ma pojęcie, czym jest panelowa dyskusja? Czym się ona różni od normalnej? Ciocia Wiki niby podaje definicję, ale dla mnie jest ona kolejnym bzdurnym terminem, który został stworzony przez ludzi, którzy miast wziąć się do roboty, wolą filozofować.

Wnioski, jakie można wyciągnąć z tych dyskusji są takie, że dyrekcje szkół są dumne z osiąganych wyników. Wszyscy zdają, a poziom wyników z testów gimnazjalnych to 24,8 pkt na 50 możliwych. I dumna jak paw dyrekcja ogłasza wszem i wobec, że jej uczniowie są genialni, zdolni i idealni. Sorry, ale to nie jest nawet połowa punktów, co plasuje ten wynik na poziomie średnio rozwiniętej kozy.

Potem wyniki trafiają na urzędnicze biurka, gdzie są analizowane. Wszyscy wiedzą, że są beznadziejne, ale każdy z nich zacznie okłamywać sam siebie, że jest inaczej i w końcu w to uwierzą. Ostatecznie kłamstwo powtórzone 1000 razy staje się prawdą. Oni z kolei przekażą sprawozdanie ze sprawozdania swoim zwierzchnikom, np. prezydentowi/burmistrzowi. Ten nie mając za bardzo pojęcia o poziomie nauki i wymogów stwierdzi: „No tak, bardzo ładnie, bardzo ładnie. Oto premia.” Dla pełnego przekonania o historycznym sukcesie dostanie zestawienie z wynikami z innych (gorszych) szkół. Nikt nie raczy go jednak uświadomić, że mowa o jednostkach z oddziałami integracyjnymi, gdzie dzieciaki mają naprawdę niezłe problemy.

I tak koło się zamyka, bo nikt nie ma odwagi powiedzieć, że król jest nagi. Za takie wyniki dyrekcja powinna dostać opieprz, przez co uczniowie zaczęliby się w końcu uczyć. Albo przestaliby zdawać z klasy do klasy. To zjawisko było kiedyś powszechne. A dziś? Jeżeli ktoś nie zdaje to musiał się o to naprawdę mocno postarać. I przez to te małe matoły czują się bezkarne, bo tak czy siak nauczyciel ich przepuści. Wszystko w imię polepszenia statystyk.

A na co komu statystyki?! Jak jest głąb to ma zostać i jeszcze raz uczyć się w tej samej klasie. Proste. Nie każdy musi mieć maturę a tym bardziej iść na studia. Obecna idiotyczna moda na mgr przed nazwiskiem jest zatrważająca. Część z tych głąbów, co ledwo skończyli gimnazjum, maturę pozaliczali na 30% idzie na „studia” na Wyższą Szkołę Lansu i Baunsu w Nibylandii, a potem jeszcze nie daj Boże dzięki znajomościom będą dyrektorami jakiejś ciekawej państwowej instytucji, dlatego problem trzeba rozwiązać na samym początku.

W Polsce szkolnictwo jest powszechne i obowiązkowe. Niech stanie się tylko powszechne.

To naprawdę wystarczy.