Z wykształcenia jest informatykiem, ale stał się znany jako pisarz, felietonista, popularyzator mangi, anime i fantastyki,. Mógł wyjechać, ale został w Szczecinie. Dlaczego? To jeden z tematów mojej rozmowy z Michałem R. Wiśniewskim, głównym była jego ostatnia książka „God Hates Poland”.

wSzczecinie.pl: Swój debiut „Jetlag” pisałeś niemal siedem lat, a jak było z drugą powieścią?

M.W: Siedem lat minęło od chwili, kiedy postanowiłem, że najwyższy czas coś napisać, do momentu, kiedy faktycznie coś napisałem. W 2007 zrobiłem jakieś trzy, cztery rozdziały, kiedy zorientowałem się, że nie prowadzi to do niczego. Nie byłem gotowy. Z tamtej książki został tytuł „Jetlag”, użyłem go pisząc powieść w 2013. Samo pisanie, ten fizyczny proces wciskania klawiszy, żeby w edytorze pojawiały się literki, zajął mi tylko kilka miesięcy. Jednak te kilka lat spędziłem zdobywając doświadczenie, obserwując ludzi i tak dalej. Drugą książkę, „God Hates Poland” też przelałem na papier w miarę szybko, ale i tu wykorzystałem obserwacje i przemyślenia zdobywane od lat.

wSzcz.: W „God Hates Poland” łączysz realizm z elementami science-fiction. Uznałeś, że taki zabieg najlepiej posłuży temu, co chcesz przekazać czy po prostu najlepiej się czujesz w takiej konwencji?

M.W: Zawsze byłem fanem fantastyki, czytelnikiem i widzem, jeździłem na konwenty, pisałem do branżowych – i nie tylko – czasopism, to poważna część mojego kulturowego DNA. Nie widzę sensu, żeby od tego uciekać; są pisarze, którzy debiutowali w „getcie” fantastycznym, spędzili tam sporo czasu, odnieśli sukces, a potem uciekli do mainstreamu, czasem odcinając się od swoich korzeni. Staram się wykorzystać, to co mam, a mam doskonałe narzędzia, dostarczone przez fantastykę. Czasem, żeby pokazać jakąś prawdę o człowieku, wystarczy postawić go w sytuacji rodem z s.f. Zdarza się oczywiście, że te narzędzia są nadużywane, że powstają fantazje, które są od tej prawdy najdalsze, ale to nie powód, bym miał z nich zrezygnować.

wSzcz.: W rozmowie z Pawłem Goźlińskim, która została zamieszczona w "Dwutygodniku" stwierdziłeś, że jako outsider "spoza środowiska i z głębokiej prowincji" nie miałbyś śmiałości wrzucić do swej książki prawdziwych pisarzy, nazywając ich po nazwiskach...

M.W: Wydaje mi się, że potrzeba umocowania w środowisku i pewnej zażyłości z innymi pisarzami, żeby sobie pozwalać na takie zabawy. Czułbym się niekomfortowo wywołując po nazwisku kogoś, kogo nie znam albo znam ledwo z widzenia, co taka osoba pomyślałaby sobie o mnie? Uważam to za niestosowne. Zresztą bardziej jestem zainteresowany pisaniem o zjawiskach, a nie konkretnych osobach. Jest parę postaci w „God Hates Poland”, które nawiązują do rzeczywistych osób, choćby pisarka Maja Wróbel. Są to jednak zawsze konstrukty składające się z cech kilku prawdziwych ludzi. W „Jetlagu” pojawia się na przykład Sławek, pisarz, który wraca w „God Hates Poland” jako główny bohater. Jego postać w pierwszej powieści stworzyłem na podstawie kilku osób, o których słyszałem lub znałem. A potem w czasie spotkań i rozmów w różnych miastach słyszałem od czytelników, że wiedzą o kogo chodzi, że znają takiego typa. Uchwyciłem zatem ideę pisarza-obiboka, który próbuje pisać, żyje taką fantazją o napisaniu książki, ale głównie gra w gry komputerowe. zamiast wziąć się do roboty.

wSzcz.: Sławek ma klika Twoich cech, ale nie jest jednak Twoim alter ego...

M.W: To taki anty-ja, także w sensie geograficznym. Sławek pochodzi z Gryfina, ja jestem z Polic, czyli z drugiej strony Szczecina. Różnych wyborów w swoim życiu dokonał inaczej niż ja, ale rozumiem jego frustracje, a on pewnie zrozumiałby moje. Cała trylogia, której dopełnieniem będzie książka, która teraz piszę, to powieści o współczesnych 30-latkach. Chciałem załatwić parę spraw ze swoimi rówieśnikami. Opisać tych ludzi których poznałem, ich problemy, a w „God Hates Poland” podjąłem kwestię miłości do ojczyzny, patriotyzmu różnie rozumianego. Sławek przeprowadza się do Warszawy, Tomasz wyjeżdża z Krakowa do Japonii, Natka i Marek także podróżują. Każde z nich ma inny punkt widzenia i inne doświadczenia.

wSzcz.: Sławka wysłałeś do Warszawy, a sam jednak zostałeś w Szczecinie?

M.W: Wysłałem tam Sławka na rekonesans, żeby przekonał się jak to jest gdy twórca z prowincji trafia do stolicy. Początkowo nawet planowałem, żeby ta książka bardziej opowiadała o Warszawie, ale postanowiłem nie pisać sto pięćdziesiątej książki o stolicy. Warszawiacy niech je piszą. Mam wrażenie, że w Szczecinie jest ciekawsza perspektywa. Lubię bliskość Berlina, który jest praktycznie naszą europejską stolicą, tam mamy lotnisko i koncerty. A w Szczecinie przyjemnie się mieszka, nie jest taki wielki i ciasny jak inne duże miasta. Mieszkałem parę lat we Wrocławiu, to miasto dobre dla turystów i studentów. Normalnego człowieka umęczy chociażby codzienna komunikacja. To samo jest w Warszawie. Oczywiście taką decyzją skazuję się na bycie outsiderem. Kwestii geograficznych nie da się przeskoczyć. Żeby wziąć udział np. w „Hali odlotów” w TVP Kultura, musiałem jechać nocnym pociągiem, bo nagrywanie zaczynało się o 10 rano. Tymczasem miejscowi wsiedli w tramwaj i byli już w studiu.

Z drugiej strony nie planowałem nigdy, żeby zostać „pisarzem szczecińskim”. To stanowisko jest już obsadzone, mamy już choćby Ingę Iwasiów, która się zajmuje naszym miastem. Pisząc „Jetlag” zależało mi na stworzeniu anonimowej metropolii, więc go nie nazwałem, ale całą geografię oparłem na Szczecinie i mieszkańcy z pewnością rozpoznają znane sobie lokacje. Tymczasem czytelnicy z innych miast odbierali to jako swoje miasta, albo jako Wrocław, albo Warszawę, fragmenty moich opisów trafiły nawet do artykułu w „Polityce” o przedstawieniu Warszawy w prozie. Bardzo mnie to ucieszyło, bo znaczy, że osiągnąłem to co chciałem, żeby różni ludzie odnaleźli się w tym mieście jak w swoim.

wSzcz.: Moim zdaniem w „Hali odlotów” momentami nadawałeś ton dyskusji . Gdybyś dostał własny program kulturalny w telewizji co byś z takim pomysłem zrobił?

M.W: Trudne pytanie! Mógłbym poprowadzić program o popkulturze, znam się np. na Batmanie i anime, ale nie wiem, czy bym się sprawdził jako gospodarz talk show. Mam za dużą potrzebę, żeby się wypowiedzieć, mógłbym próbować przegadać gości, a to nigdy nie jest dobre, co widać na przykład jak porówna się program Kuby Wojewódzkiego z jakimś profesjonalnym talk show z USA czy Wielkiej Brytanii. Obecnie bardzo dobrze czuję się udzielając wywiadów i występując na spotkaniach autorskich, mógłbym mówić godzinami. Ale gadulstwo to umiejętność przydatna dla pisarza, ale raczej nie prowadzącego.

wSzcz.: Czyli uważasz się za pisarza?

M.W: Tak. Po moim debiucie uczestniczyłem w panelu dyskusyjnym podczas festiwalu Ha!art.,  na którym pytano o to młodych twórców. Czy czujemy się pisarzami? Powiedziałem, że tak. Niektórzy krygują się, stwarzają sobie jakieś kryteria przynależności, np. to że trzeba zarabiać tylko na tym i to definiuje cię jako pisarza. Wtedy pisarzy byłoby mało, bo mało komu udaje się żyć tylko z książek. Ja dużo piszę, poza prozą np. felietony i eseje, lubię to, myślę o tym i to mnie pochłania. Dlatego nie mam wątpliwości, że jestem pisarzem. Oczywiście czynnik ekonomiczny ma znaczenie. Najlepsze dla pisarza, który chce być niezależny, to dobrze się ożenić. To mógłby być żart, ale żarty powinny być śmieszne, nie? A to jest raczej smutne...

Są takie działy literatury, gdzie pisze się dla pieniędzy. Proza sensacyjna albo powieści s.f. nastawione na akcje. Nie wykluczam, że kiedyś zrobię jakiś skok na kasę, ale na razie muszę zaspokoić swoje ambicje. Nie mam teraz czasu na kompromisy, piszę takie książki, które chcę napisać. Oczywiście „God Hates Poland” ma walory komercyjne. Można się pośmiać, pobawić czy powzruszać, ale jednak nie jest to zdecydowanie proza pisana na zamówienie czy pod czyjeś gusta.

wSzcz.: Trampoliną do sukcesu w tym zawodzie może być szybko otrzymana nagroda. Ty byłeś nominowany do Conrada...

M.W: Nagrody są świetne! Ta nominacja za debiut roku mnie oczywiście ucieszyła, otworzyła przede mną wiele nowych możliwości. Książka to jednak nie jest film, który można sobie nakręcić „pod Oscary”, napisać z myślą o nagrodzie. Nie da się chyba z wyrachowania napisać czegoś wartościowego dla nagrody, wybrać modnego tematu, bo to będzie fałszywe.

wSzcz.: Na swoim profilu facebookowym mianowałeś się kustoszem parku leśnego Klęskowo. To dla Ciebie ważne miejsce?

M.W: To oczywiście taki żart, w dodatku użyłem niewłaściwego słowa, bardziej pasowałoby „ambasador”. Prawie codziennie wrzucam na facebooka zdjęcia z PLK i znajomi z brzydszych miast mi zazdroszczą. Tak, to dla mnie bardzo ważne miejsce. Pisanie to nie tylko stukanie w klawiaturę, trzeba wszystko najpierw wymyślić. Pół książki ułożyłem leżąc w wannie, a pół łażąc po lesie. Las sprzyja myśleniu. Park Leśny Klęskowo to taki oswojony las, odcięty od reszty puszczy przez osiedle Bukowe. Trochę ucywilizowany, są tam piękne miejsca na piknik i ognisko, ale jeszcze w miarę dziki. Spotkałem tu kiedyś tę słynną wiewiórkę, która stała się znana dzięki filmom w internecie. Słyszałem o planach, żeby te wydeptane ścieżki zamienić w jakieś zadbane alejki, ale mam nadzieję, że do tego nie dojdzie, nazłazi się jeszcze spacerowiczów i będą hałasować.

wSzcz.: Bohaterowie „God Hates Poland” dokonują „przejazdu” przez dwanaście szczecińskich klubów i knajp, dyskutując też przy okazji m.in. o tożsamości tego miasta, a co Ty sądzisz na ten temat?

M.W: Ten nocny rajd podobał się redaktorowi Pietrasikowi z „Polityki”. Zastanawiam się, czy odpowiadało go jego wyobrażeniom o Szczecinie, który miał kiedyś sławę miasta nocy, wiadomo – marynarze, nonstopy, dolary. Interesuje mnie bardzo, jak odbierany jest Szczecin w Warszawie i reszcie kraju. Takie filmy jak „Młode Wilki” sprzedały nasze miasto jako nadmorski dziki zachód. Ale jaka jest nasza „prawdziwa” tożsamość? Chyba ciągle jej poszukujemy. Obserwuję różne działania miłośników Szczecina, którzy szukają jej w przeszłości. Doceniam to, historia jest ważna, ale trzeba też pamiętać o tym, że nie może być kotwicą, nie powinna nas ciągnąć w dół. To co za zaletę Szczecina to jego nowość, tzn. to że jest to miasto, które po wojnie zaczęło się od nowa, zbudowane na gruzach przez przybyszów z różnych zakątków dawnego świata. Dlatego jest bardziej otwarte. Nie mamy specjalnego określenia na obcego, takiego jak gorol na Śląsku czy słoik w Warszawie, które niby jest takie żartobliwe, ale bardzo konserwuje podział swój-obcy. To jeden z powodów, dla których czułbym się źle mieszkając w Warszawie. Bawi mnie bardzo, że „dialekt szczeciński” to tak naprawdę czysta polszczyzna, bez gwarowych naleciałości. Przez to np. gdy spotykam kogoś w Krakowie, to bierze mnie za warszawiaka.

Moim zdaniem Szczecin potrzebuje więcej szaleństwa. W książce nazywam go stolicą normcore’u, stylu celebrującego „normalność”. Hipsterstwo się u nas nie przyjęło raczej, nie znam szczecińskiego odpowiednika warszawskiego Zbawixu. Jak poszedłem kiedyś do klubu w fikuśnym kapeluszu, to ochroniarz kazał mi go zdjąć, mieli takie przepisy antydresiarskie, żadnych czapek i kapturów, szaleństwo!

wSzcz.: Książki są dla Ciebie ważne, ale jedna z Twoich bohaterek w chwili zwątpienia neguje wartość i sens czytania, chcąc nawet wyrzucić do kosza swego kindla.

M.W: Zawsze dużo czytałem, w domu było dużo książek. Parę lat temu przeżyłem moment odrzucenia, jak po przedawkowaniu. Uznałem, że czytanie przynosi więcej szkody niż pożytku. Poznałem parę osób, które w życiu przeczytały najwyżej książkę kucharską i wyglądały na znacznie szczęśliwsze niż ja. Książki potrafią być niebezpieczne, kiedy idee w nich zawarte sączą się niepostrzeżenie do umysłu. Na szczęście wyszedłem z tego stanu zwątpienia. Stawiam na świadomie czytelnictwo. Przeładowanie mediami spowodowało przestawienie się na pasywny odbiór, mówi się nawet, że seriale zastąpiły książki, bo też mają długie fabuły. Żeby obejrzeć serial, wystarczy patrzeć w ekran. Ale z czytaniem nie jest lepiej, wystarczy tylko łączyć litery w słowa. Ale czy się rozumie, co się czyta? Chorobą naszych czasów jest bezrefleksyjność, książki mają potencjał, żeby z niej uleczyć. Ciągle naiwnie wierzę, że literatura zbawi świat.

wSzcz.: „God Hates Poland” zadedykowałeś „wszystkim których nienawidzę”. Zatem pytanie na koniec – kogo nienawidzisz?

M.W: Chciałbym kiedyś odpowiedzieć, że nikogo. Dziś odpowiem, że złych ludzi. Ale nienawiść do niczego nie prowadzi. Wolałbym zrozumieć, dlaczego są źli. I to jest jeden z powodów, dla których postanowiłem zostać pisarzem.

wSzcz.: Dziękuję za rozmowę!

M.W. : Ja również.