Miał przede wszystkim pomóc upłynnić ruch tramwajowy. Stał się jednak czymś więcej – kultowym miejscem, gdzie swój początek miało wiele miłosnych historii, spotkań z przyjaciółmi, wypadów do kina i kawiarni. „Grzybka” z Bramy Portowej nie ma już od 15 lat, ale wspomnienia szczecinian są wciąż jak żywe.
Pod koniec lat 60. XX wieku w Szczecinie rozpoczęła się przebudowa układu komunikacyjnego przy Bramie Portowej. Na narożniku ówczesnej ulicy Wielkiej (obecnie ul. Wyszyńskiego) i alei Niepodległości wzniesiono parterową rotundę kas biletowych, a tuż obok – okrągły, modernistyczny pawilon, w którym znalazło się stanowisko dyspozytora ruchu oraz centrala telefoniczna.
Po drodze do pedeciaka
– Chodziłem wtedy do trzeciej lub czwartej klasy podstawówki. Czasem rodzice zabierali mnie i młodszego brata do pedeciaka po ubrania na zimę. Idąc aleją Niepodległości mijaliśmy ten plac. Dopiero później wybudowano tam „grzybka”. Pamiętam też wielkie rozkopy na tym skrzyżowaniu i przebudowę torów – wspomina pan Marek.
Gdy nasz rozmówca mógł już sam jeździć do Śródmieścia, „grzybek” już stał. Pawilon według projektu architekta Kazimierza Stachowiaka wybudowano, aby upłynnić ruch tramwajów. Szczególnie na Bramie Portowej – wówczas największym węźle komunikacyjnym i przesiadkowym miasta. W tamtych latach motorniczowie nie mieli możliwości przestawiania zwrotnic w sposób zdalny, co wiązało się z dodatkową pracą i opóźnieniami. Zadanie to ułatwiał dyspozytor ruchu, który sterował zwrotnicami z pulpitu umieszczonego właśnie w modernistycznym „grzybku”.
Na dole kasa biletowa, przed – stado gołębi
Od lat 80. znaczenie „grzybka” w komunikacji miejskiej zaczęło maleć. Co ciekawe, rosło za to wśród mieszkańców. To właśnie wtedy zaczynają się pierwsze „spotkania pod grzybkiem”, a modernistycznym pawilon zaczyna zyskiwać w wymiarze społecznym.
– Moje regularne, codzienne spotkania z tym ciekawym budynkiem miały miejsce dopiero z początkiem lat 90-tych, gdy dostałem pracę w jednej z firm w centrum Szczecina. Na dole działała kasa biletowa i kantor. A przed obiektem kotłowały się gołębie. Były ich dziesiątki, jeśli nie setki. Przylatywały chyba z całego miasta. A to dlatego, bo pod „grzybkiem” zawsze pojawiał się ktoś, kto rzucał im spore ilości ziarna lub pieczywa – opowiada pan Marek.
– Może i nie było to najpiękniejsze miejsce, ale z czasem znał je każdy szczecinianin. Ja mijałam je w każdą sobotę. Spotykałam się z przyjaciółkami, a naszym punktem startowym zawsze był „grzybek”. Szłyśmy do Galerii Centrum, gdzie godzinami spędzałyśmy czas na oglądaniu kosmetyków i przeglądaniu książkowych nowości – wspomina pani Barbara. – Potem jako cel obierałyśmy koguciki (nieistniejące już budki z jedzeniem po drugiej stronie – red.), gdzie kupowałyśmy gorące tosty. Jeśli pogoda była ładna, szłyśmy w kierunku Parku Kasprowicza. Jeśli jednak było brzydko, wracałyśmy do Galerii. Wtedy niewiele nam było trzeba, aby dobrze spędzić czas.
Świadek wielu miłosnych początków
Pod „grzybkiem” umawiali się również zakochani. Pawilon dyspozytorni był bez wątpienia świadkiem wielu miłosnych początków. Czasem można było dojrzeć dżentelmena z kwiatami oczekującego na swoją wybrankę albo znaleźć się nagle w środku walentynkowych wydarzeń. Zapewne niewielu pamięta – jakby dziś powiedziałby marketingowiec – event, w ramach którego biały niedźwiedź przytulał przechodniów, grał na perkusji, porywał do tańca, wręczał balony.
– Mam pełno wspomnień związanych z tym miejscem. Kiedy byłam młodsza, zawsze umawiałam się tutaj na randki – wspomina Agnieszka. – Bardzo brakuje mi tego miejsca i szkoda, że go nie odrestaurowali tylko postawili biurowiec.
– To było wszystkim znane miejsce spotkań. Nie wiem, ile razy umawiałam się tam na randkę – zastanawia się Paulina. – Potem chodziło się albo na Wały Chrobrego, albo na Zamek Książąt Pomorskich. Wtedy, zwłaszcza w kieszeniach młodych szczecinian, nie było pieniędzy, aby chodzić na kolacje.
Pan Marek dodaje: - Na początku lat 90-tych za plecami „grzybka” działał Mic Mac. Taki szczeciński McDonald’s z rodzimym kapitałem. Na tani wspólny posiłek było rzut beretem. Potem w tym lokalu działalność rozpoczęło KFC, pierwsze w Polsce.
Ostatnie chwile modernistycznej dyspozytorni
„Grzybek” został wyłączony z eksploatacji w latach 90. Wówczas zaczął służyć wyłącznie jako nośnik reklamowy. „Pamiętam tę jaskrawą reklamę Netto”. „To była ciekawa architektura, która niestety została przykryta”. „Wolałam szarą elewację pawilonu niż jaskrawą żółć” – wspominają mieszkańcy.
W 2006 roku teren dyspozytorni i kas biletowych został sprzedany. Rok później „grzybek” został wyburzony. Teren od miasta wykupili Hiszpanie z zamiarem wzniesienia budynku handlowego z fasadą przypominającą żagiel. Zagrodzony blaszanym płotem nie doczekał się jednak inwestycji. Ostatecznie to szwedzka firma zbudowała w tym miejscu metaliczny biurowiec „Brama Portowa I”.
Tym samym z mapy Szczecina zniknęło legendarne miejsce spotkań i zarazem największe skupisko miejskich gołębi. Teraz teren po „grzybku” okupowany jest głównie przez osoby bezdomne, które chowają się za biurowcem, niekiedy wśród śmieci. Niestety, miejsce to kojarzy się teraz z nielegalnym spożywaniem alkoholu.
Komentarze
0