Karol Stopa komentator w stacji Eurosport i oficjalny spiker PEKAO Szczecin Open jest jednym z najbardziej kompetentnych ekspertów tenisa w Polsce. Na łamach naszego portalu opowiada o swoich początkach ze szczecińskim turniejem, tenisowym rozrabiace, oraz słabej dyspozycji Polaków i Hiszpanów.
Łukasz Woźnica: Pański głos niewątpliwie dodaje kolorytu turniejowi PEKAO Szczecin Open.
Karol Stopa: (śmiech) Ciężko mi powiedzieć cokolwiek mądrego na ten temat. Przyjeżdżam, bo bardzo podoba mi się w Szczecinie. Jest piękne miasto, a turniej ma swój bardzo fajny klimat. A że organizatorom odpowiada moja osoba i mój głos, to mogę się tylko z tego cieszyć.
ŁW: Jak zaczęła się Pana przygoda z imprezą w Szczecinie?
KS: Namawiano mnie do przyjazdu już dawno, niemal na starcie pierwszych turniejów. Przez kilka lat nie udało się dopiąć nazwijmy to brzydko „deal-u”. W pewnym momencie sprawy się poukładały. Nigdy nie ukrywałem, że jestem bardzo zainteresowany krajowymi turniejami. Czasami ludziom się wydaje, że człowiek, który komentuje mecze w stacjach telewizyjnych i jeździ po różnych turniejach, ma Bóg wie jakie oczekiwania. Tak nie było, w związku z czym, nie pojawiły się większe problemy, by się dogadać. Ku obopólnemu zadowoleniu ta współpraca trwa nadal.
ŁW: Jak wspomina pan swój pierwszy turniej PEKAO?
KS: To był chyba rok 2002. Rok przed tym, jak wygrywał tu Nicolas Massu. Od tego czasu, przyjeżdżam regularnie. Miałem tylko jedną przerwę trzy lata temu, kiedy umierała moja żona. We wszystkich pozostałych latach chętnie się tutaj wybierałem.
ŁW: Który mecz najbardziej utkwił w pana pamięci?
KS: Ciekawych spotkań było tu wyjątkowo wiele. Ja raczej zapamiętuje zawodników, których na tych kortach dostrzegłem, a potem ci ludzie robili znaczące kariery. To byli między innymi Nikołaj Dawidienko i Igor Andreew. Pomimo porażki z Marcinem Gawronem, spodobał mi się też Francuz, Jeremy Chardy, który był tu dwa lata temu. Ten turniej ma bardzo specyficzny skład personalny. Przyjeżdżają tu młodzi tenisiści, którzy jeszcze się nie przebili i w gronie takich postaci można wypatrzeć kilku ciekawych graczy. Pojawiają się także zawodnicy, którzy są po drugiej stronie tenisowej kariery. Tacy ludzie jeżdżą na challengery, by w jakikolwiek sposób jeszcze zaistnieć, albo zrehabilitować się po kontuzji. Z graniem w tenisa jest tak, jak powiedział kiedyś mój przyjaciel, komentator Zdzisiu Ambroziak. To tak samo jak u ludzi, którzy biorą doping, ciężko się z tym rozstać. Potrzeba gry jest tak mocno zakodowana w głowie i organizmie, że jak ktoś już zacznie, to trudno mu się z niej wyplątać. W challengeach powstaje bardzo fajna mieszanka, bo dochodzi tu do konfrontacji pokoleniowych. Rok, albo dwa lata temu przyjechał do Szczecina bardzo młody Niemiec Daniel Brand. Moim zdaniem będzie to niedługo jedna z ciekawszych postaci. W tym roku przyjechało na PEKAO wielu niemiecki tenisistów. Niemcy mają zadziwiający układ. Odeszli od wielkich gwiazd, a posiadają plejadę średnich, ale zarazem bardzo dobrych zawodników. Z tego w przyszłości może wykluć się ekstra-talent.
ŁW: Przywołał pan nazwisko Zdzisława Ambroziaka. Czy po jego śmierci czuje się pan „pierwszym głosem tenisa” w Polsce?
KS: Nie robię takich porównań. Wspomniałem o Zdzisławie, bo bardzo długo razem pracowaliśmy. W pewnym sensie to był mój nauczyciel. Pierwszy raz usiadłem z nim na stanowisku komentatorskim podczas igrzysk w Barcelonie w 1992 roku. To było bardzo dawno. Od tego czasu trwa moja „przygoda z mikrofonem”, a Zdzisława nie ma już na świecie. Czasami przypominam sobie różne rzeczy, których nauczyłem się od niego. I to jest mój drogowskaz.
ŁW: Jak Pan wytłumaczy słabe wyniki Polaków na PEKAO Open? Łukasz Kubot był w tym roku rozstawiony z numerem pierwszym, a przegrał z notowanym dużo niżej Lukasem Rosolem.
KS: Łukasz Kubot od samego początku grał tutaj bardzo dziwnie. Nawet pierwszy mecz, który wygrał z Niemcem Torebko, wydawał mi się dziwny. Nie widzieliśmy tego znanego nam z innych turniejów Łukasza Kubota. Na konferencji prasowej uskarżał się na ból pleców. W moim przekonaniu ta kontuzja była widoczna. Rozmawiałem z kolegą, nie wiedząc o jego urazie i powiedziałem, że Kubot gra tak, jakby bolały go plecy. Generalnie jeśli chodzi o Polaków w szczecińskiej imprezie, to mamy do czynienia z pewnym paradoksem, bo z jednej strony w czasie PEKAO nie ma turniejów ATP, ale jest Puchar Davisa. Kiedy Polakom spisują się na tej imprezie trochę lepiej, to muszą grać w tych rozgrywkach we wrześniu. Kiedyś przegrywaliśmy pierwszy mecz, mieliśmy święty spokój i nasi tenisiści mogli spokojnie przyjeżdżać do Szczecina. Teraz jest inaczej. Gdyby na PEKAO pojawili się Michał Przysiężny, Jerzy Janowicz, Mariusz Fyrstenberg i Marcin Matkowski, nie byłoby pewnie problemów z wygraniem debla i pojawiłyby się sukcesy w singlu. Stąd bierze się wrażenie, że jest w Polskim tenisie jest pustka, a wcale tak nie jest. Zmartwiło mnie jednak to, że nie zagrali ze sobą Tomasz Bednarek i Mateusz Kowalczyk, którzy w poprzednim roku odnieśli tu zwycięstwo w grze podwójnej. Z deblem jest tak, jak z małżeństwem – ludzie po jakimś czasie się rozchodzą, ale bywa, że do siebie wracają.
ŁW: Mówiliśmy o Polakach, to porozmawiamy o Hiszpanach, którzy w poprzednich edycjach turnieju przyjeżdżali do Szczecina w licznej grupie, ale żaden z nich nie potrafił tutaj wygrać. W tym roku nie było ich zbyt wielu. Czyżby przestraszyli się „hiszpańskiej klątwy” PEKAO?
KS: Klątwa to określenie dziennikarskie. Fajnie to brzmi i można by budować nie wiadomo jakie teorie. Mnie osobiście wydaje się, że ten turniej jest niewygodny dla Hiszpanów z jednego, bardzo prostego powodu. W połowie września korty mają troszkę inną strukturę od tej, do której przyzwyczajeni są Hiszpanie. Dla nich gra się trochę za wolno. Prawdopodobnie z tego powodu wiedzie im się tutaj gorzej. Poza tym w kalendarzu jest teraz znacznie więcej challengerów. Ponieważ impreza tej rangi odbywa się równolegle we Włoszech, czy Hiszpanii, to oni w naturalny sposób udają się właśnie tam, a do Szczecina przyjeżdżają znacznie słabsi gracze.
ŁW: Co pan sądzi o takich zawodnikach jak Daniel Koellerer, który bardziej znany jest z ekscentrycznego zachowania na korcie, niż z dobrej gry.
KS: Tenis z jednej strony potrzebuje takich ludzi, którzy uatrakcyjniają widowisko. Daniel Koellerer troszkę przekracza jednak przyjęte normy. To jest jakaś jego „powichrowana” osobowość. Jego zachowanie na korcie przekracza dobre obyczaje. Raz, drugi, może to być zabawne. Kiedy widziałem, że on dusił podczas jednego z meczów swojego rywala, to nie to ma nic wspólnego z tenisem. Podejrzewam, że kolejne takie wyczyny sprawią, że władze ATP będą się zastanawiać co z nim zrobić. Teoretycznie Koellererowi nie można zabronić startu, ale z drugiej strony, nikt nie chce go oglądać na korcie.
ŁW: Można by rzec, że łamie niepisane zasady.
KS: Dokładnie, bo nie ma takiego przepisu, który pozwoliłby go wykluczyć. Za złe zachowanie stosuje się karę doraźną w trakcie meczu. Nie można go wyrzucić z turnieju, bo kiedyś źle się zachowywał.
ŁW: Trudno jednak zaprzeczyć, że wiele osób przychodzi na kort tylko dlatego, by popatrzeć na jego „popisy”.
KS: Tenis zrobił się troszkę taki „pod sznurek”. Wszyscy grają bardzo podobnie i jest coraz mniej „artystów”. Koellerer jest artystą w szczególnym znaczeniu tego słowa. Niewszystko co robi może się podobać.
ŁW: Spodziewał się pan tego, że w Szczecinie też będzie chciał wygrać mecz, wyprowadzając przeciwnika z równowagi swoim zachowaniem?
KS: Tak, on powtarza takie zachowania i można było być w stu procentach pewnym, że zachowa się taki sposób także tutaj.
Komentarze
0