V Europejską Noc Muzeów możemy uznać za zamkniętą. Jedyne, co w niej zawiodło, to...pogoda.

Spisali się zarówno organizatorzy, wspierani przez wolontariuszy, jak i szczecinianie, którzy mimo tego, że wiało i padało tłumnie przybyli do wszystkich przybytków kultury w naszym mieście. A było w czym wybierać. Praktycznie do godziny pierwszej w nocy można było zobaczyć skarby muzeów i galerii, otwarte były kościoły i antykwariaty, na gości czekał Zamek, Opera i Instytut Pamięci Narodowej. 

Zwiedzanie można było rozpocząć już od godziny 16. Niestety, z przyczyn ode mnie niezależnych, ja swoją przygodę z Nocą Muzeów zaczęłam dopiero kilka godzin później. Z tego powodu z wielu atrakcji musiałam zrezygnować, m.in. z Motonocy Muzeów organizowanej przez Muzeum Techniki i Komunikacji. Pocieszyłam się myślą, że być może już za rok będę miała okazję nadrobić zaległości i skierowałam swoje kroki do głównego gmachu Muzeum Narodowego.

Woj z Cedyni, niedźwiadek z bursztynu i afrykańskie maski

Przed samym wejściem powitał mnie spory ogonek oczekujących. Jak można się było domyślić, byli to chętni do wejścia na wieżę widokową, która niezmiennie cieszy się wielkim powodzeniem. Ale kolejka do wieży była niczym w porównaniu z rzeszą ludzi w samym środku muzeum. Spodziewałam się tłumów, ale mimo to nie mogłam ukryć zaskoczenia. Właściwie każda sala cieszyła się sporym zainteresowaniem.

Zaczęłam od zapoznania się z postacią Wilhelma Meyera, szczecińskiego architekta, twórcy m.in. Wałów Chrobrego i rozwiązania quizu poświęconego jego osobie, a przygotowanego przez Stowarzyszenie "Nasze wycieczki". Kto wie, może uda mi się wygrać rower?

Chwilę potem byłam już z innymi zwiedzającymi, by podziwiać Sedinę, a raczej jej kopię. Miejmy nadzieję, że inicjatywa przywrócenia tego symbolu przedwojennego Szczecina ziści się już niedługo.

Szybkim krokiem przeszłam przez sale Pradziejów Pomorza, czując na sobie wzrok woja z Cedyni, którego głowa stoi w kącie sali, obiecując sobie, że odwiedzę go w drodze powrotnej. Spieszyłam się, by zobaczyć otwartą specjalnie na Noc Muzeów wystawę Zaginione - Ocalone, której zbiory zostały odzyskane w wyniku wymiany archeologicznej pomiędzy Polską a Niemcami. Zgromadzono przedmioty najróżniejsze: poczynając od szklanych pucharków, brązowych miseczek, glinianych kubków przez drewniane figurki (laleczki i koniki z wczesnego średniowiecza), a kończąc na mieczach i siekierkach z brązu. Czując szacunek dla ich wartości historycznej, nie mogłam się jednak oprzeć niepozornemu, ale całkowicie urzekającemu bursztynowemu niedźwiadkowi, którego wydobyto z torfu w okolicach Słupska pod koniec XIX wieku.

Wychodząc z sali poświęconej naszym słowiańskim przodkom zatrzymałam się na moment przed makietami miast: Kamienia Pomorskiego, Szczecina - "macierzy miast" i Kołobrzegu, "miasta solnego". Przed nimi również ustawiona była spora grupka ludzi, szczególnie młodych, którzy z podziwu godnym uporem postanowili odgadnąć położenie swoich domów na planszy z XII wieku. Mieli przy tym masę zabawy.

Po wspinaczce na pierwsze piętro muzeum znalazłam się w gorącej Afryce. Zaglądnęłam pod dachy afrykańskich chat i choć odrobinę zbliżyłam się do afrykańskiej sztuki, podziwiając figurki (płodności, miłości i śmierci), maski (niektóre liczące sobie nawet kilka metrów wysokości) i stroje. Zajrzałam do afrykańskiej wioski z sentymentem, bo jest to moja ulubiona wystawa w całym Narodowym. Kto jeszcze nie miał okazji zobaczyć - pora nadrobić!

Wydaje mi się, że w tamtym roku było nieco więcej odwiedzających - przyznała pani kustosz, którą poprosiłam o garść informacji - ale to pewnie ze względu na pogodę. Mimo wszystko, zainteresowanie jak co roku jest ogromne, co cieszy. Na moje pytanie, czy Muzeum Narodowe cieszy się największym "wzięciem" w Noc Muzeów, odpowiedziała twierdząco i z uśmiechem spojrzała w stronę wejścia na wieżę widokową, przed którą wcale nie malał tłum oczekujących.

Kierując się już w stronę wyjścia, głodna nowych wrażeń, zwróciłam jeszcze uwagę na tłumek dzieciaków. Okazało się, że czekają, by wybić sobie pamiątkową, upamiętniającą muzealną noc, monetę. 

Awangardowo

Następnym przystankiem okazała się być Brama Jazz Cafe, w której chciałam uraczyć się kawą w specjalnej cenie specjalnie na Noc Muzeów oraz zobaczyć "nietypową wystawkę lumpową". Jej przedsmak miałam już przed wejściem: instalacja wykonana przez Mr. Lumpa dziwiła i śmieszyła zarazem. Najwidoczniej, wszystko może być sztuką.

Z powodu ograniczeń czasowych mogłam wybrać tylko jedno Muzeum Sztuki. Wybierając między "starym" a "nowym", trochę z przekory wstąpiłam do Muzeum Sztuki Współczesnej. Od progu przywitały mnie pulsujące, niepokojące dźwięki. To Barry BrainGrain Lover zabrał słuchaczy w podróż po "meandrach miłości i wszystkich jej odcieniach".

Muszę się przyznać, że wystawa Najprawdziwsze historie miłosne, czyli spojrzenie na miłość przez pryzmat nowoczesności i sztukę współczesną, troszkę mnie rozczarowało. Chyba jednak wylazła ze mnie konserwatystka. Jak spuentował ekspozycję jeden z widzów: Sztuka współczesna jest dla mnie zbyt dosłowna. Choć doceniam i podziwiam kreatywność i pomysłowość artystów: np. Anatomię drugiego planu, czyli instalację wideo Marty Stafyniak. Wszystkich zwiedzających zaintrygowało czarne pudło z małym otworkiem na środku, przez który można było popatrzeć na... A zresztą, nie powiem. Ciekawskich zapraszam do Muzeum Sztuki Współczesnej. Świetnym pomysłem było też swoiste przekształcenie i przemontowanie flippera przez Elżbietę Jabłońską. Gdy podeszło się do niego bliżej i zaglądnęło do środka, można było zobaczyć wnętrze mieszkania. Pomysł ciekawy, a tytuł pracy skłaniający do refleksji: Gry domowe.

Duch w krypcie?

Podążając w stronę Zamku Książąt Pomorskich minęłam po drodze Galerię 111, znajdującą się przy placu Żołnierza Polskiego. Światło wylewające się z niej na ulicę i szeroko otwarte drzwi zaprosiły do środka. W niewielkim wnętrzu zgromadzono obrazy, grafiki, fotografie i rzeźby. Moją uwagę przykuł przede wszystkim wizerunek kobiety na ciepłym, pomarańczowym tle, przypominający mi obrazy Modiglianiego z jego wydłużonymi, kobiecymi sylwetkami i prace Soni Szóstak Exhibicion Exhibitionism - odważne, pełne napięcia i wysmakowane fotografie.

Przed Zamkiem Książąt Pomorskich natknęłam się na kolejną grupę oczekujących: pewnie się już domyślacie, że byli to chętni do obejrzenia Szczecina w świetle gwiazd z tarasów wieży widokowej. Ja skusiłam się na wystawę Uroda portretu. Polska od Kobera do Witkacego. Nie mogłam uwierzyć, że całkowicie za darmo jest mi dane oglądać jedne z najbardziej znanych polskich portretów. Kogo tam nie było: słynne przedstawienie postaci króla Stefana Batorego w czerwonym kontuszu, hetman Stefan Czarnecki, Julian Ursyn Niemcewicz, ze sceptycyzmem spoglądający na widza Ignacy Krasicki, recytujący wiersze Jan Lechoń uwieczniony przez Romana Kramsztyka czy wreszcie autoportret samego Stanisława Ignacego Witkiewicza.

Piętro niżej zachwycały nastrojowe obrazy malarki Ewy Kołacz, mieszkającej i tworzącej obecnie w Kanadzie. Jak sama przyznaje, jej zainteresowania rozciągają się również na sferę poezji, tę poetyckość widać też było w Fazach światła.

Moją uwagę przyciągnęły jeszcze dźwięki, wydobywające się zza zamkniętych drzwi Sali Bogusława. Odbywał się tam drugi podczas Nocy Muzeów 2010 mini recital organowy Bartłomieja Pudły.

Schodząc już po schodach mój wzrok przyciągnęły jeszcze prace Leszka Żebrowskiego, portretującego kobiety. Jeden z plakatów, przedstawiający kobiecy profil, zainteresował kilkunastoletniego chłopaka, który zwrócił się do swojej matki ze słowami: Przypomina ciebie. Pani z ironicznym uśmieszkiem odrzekła: Masz rację. Ja też mam dużo na głowie. 

Na dziedzińcu przed Zamkiem musiałam jeszcze na chwilę przystanąć, żeby przepuścić grupę szkolną, która dziarskim krokiem zmierzała w stronę wieży.

Last but not least

Naprawdę zmęczona postanowiłam jeszcze na moment zajrzeć do Ratusza, polecanego mi zresztą przez panią kustosz z Muzeum Narodowego. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę.

Mimo późnej pory (zbliżała się północ) gmach pełen był jeszcze odwiedzających. Nie bez powodu. Dzieje Szczecina, od czasów najdawniejszych do współczesności przyciągnęły szczecinian. Zgromadzonych eksponatów było mnóstwo, ja jednak dosłownie zakochałam się w kilku. Wśród nich był ogromny, pięknie malowany... pojemnik na musztardę, naprawdę stara, ale przepięknie grająca szafa, płaskorzeźba Modlitwa w Ogrójcu z kościoła św. Jana, fisharmonia i militaria, jak imponujący wielkością sztucer wałowy. Wspinając się po schodach na samą górę, na każdym piętrze można było poznać kolejną epokę z dziejów Szczecina i co najważniejsze, zobaczyć "prawdziwe życie", przedmioty, z których ludzie, pewnie tacy jak my, korzystali kilkaset czy kilkadziesiąt lat temu.

Na najwyższym piętrze Ratusza zgromadzono muzealia z XX wieku, z czasów przesiedleńczych i PRL-u, m.in. plakaty propagandowe. Ale były też przedmioty, na widok których co starszym mieszkańcom Szczecina musiała zakręcić się łezka w oku: wspaniały, czerwony motocykl Junak czy solidna maszyna do szycia firmy Stoewer.

Wychodząc z Ratusza, zatrzymałam się jeszcze na moment przed fotelem tortur z XIX wieku, na widok którego dostałam gęsiej skórki i obejrzałam z zazdrością dorożkę, przywiezioną do Szczecina z Wilna. 

Do zobaczenia za rok!

Dobrze jest mieć świadomość, że nie mają racji ci, którzy twierdzą, że w Szczecinie nic się nie dzieje. Że szczecinianom się nie chce, że jest szaro i brudno. Krążąc od jednego muzeum do drugiego, spotykając na ulicach naprawdę masę ludzi, spieszących nie do centrum handlowego, ale na Zamek, do galerii, Muzeum Sztuki, mijając ludzi w różnym wieku, od najmłodszych do najstarszych, świeckich i duchownych, przynależących do różnych subkultur, a idących w to samo miejsce, mogę tylko życzyć sobie i Wam: do zobaczenia za rok!