Zielone otoczenie sprzyjało zabawie w podchody od świtu do zmierzchu, Wieża Bismarcka kusiła do odkrywania historycznych wnętrz, a mieszkanie w Willi Strutza zachwycało feerią barw serwowaną przez kolorowe witraże. „To było ciche i tajemnicze miejsce. Dziadek przez lata pracował jako stróż w Wieży Bismarcka. To pewnie dlatego dostali tutaj mieszkanie” – opowiada pani Kasia, wieloletnia mieszkanka zabytkowej willi przy Lipowej.

Dziadkowie pani Kasi byli jednymi z pierwszych polskich lokatorów Willi Strutza, która mieści się przy ulicy Lipowej 19. Do Szczecina przyjechali na początku lat 50. XX wieku z Lubelskiego. Na początku osiedlili się na Golęcinie, w pobliżu obecnego szpitala onkologicznego. Kilka lat później otrzymali parter wspomnianej willi.

Kiedy krajobraz Gocławia był typowo gospodarczy

– Dziadek przez lata pracował jako stróż w Wieży Bismarcka. To pewnie dlatego dostali tutaj mieszkanie, aby miał jak najbliżej do pracy – opowiada pani Kasia. – To dom wielopokoleniowy, mieszkali tutaj moi dziadkowie, rodzice, ciocia, kuzyni, a ja urodziłam się w nim w 1974 roku.

Jak opowiada nasza rozmówczyni, jeszcze kilkadziesiąt lat temu krajobraz Gocławia był typowo gospodarczy. Za czasów jej dziadków każdy z mieszkańców prowadził swoje uprawy, a za Willą Strutza mieszkańcy mieli kury, świnie i niewielki warzywnik. – Wzgórza nie były tak zadrzewione, ponieważ mieszkańcy mieli tam po prostu swoje tereny uprawne – wspomina.

Warto jednak dodać, że dziadkowie pani Kasi nie byli jedynymi, którzy w tamtych latach zamieszkiwali okazałą willę. Góra budynku została zajęta przez państwa Pośpiechów.

– Razem jedliśmy, spędzaliśmy czas, nie było żadnych problemów sąsiedzkich. Pani Pośpiech pilnowała, aby nikt nie wchodził na strych i wieżyczkę, ponieważ nie było tam bezpiecznie. Z kolei moja babcia dbała o ogród. Dziadek posadził leszczynę. Dawała bardzo dobre orzechy. Niestety, jednego z buków już nie ma.

Niebieski płot, żarówiasta zieleń i witrażowe barwy

Jak wspomina była mieszkanka willi, teren przy ulicy Lipowej 19 był kiedyś „naprawdę kolorowym miejscem”.

– Pamiętam drewniany, niebieski płot. Malowaliśmy go jeszcze tą samą farbą, co dziadek. Zamiast okien na pierwszym piętrze były witraże, a na parterze – białe szyby rzeźbione w kwieciste wzory. Kiedy słońce wpadało do willi, to człowieka aż przechodziły ciarki. Frontową elewację pokrywał w połowie bluszcz. Cały balkon był nim zarośnięty, a zieleń szła aż do zegara. Jesienią był bordowy, a wiosną przybierał kolor żarówiastej zieleni – opisuje.

Z opowieści wynika, że dzieciństwo w Willi Strutza oraz na samym Gocławiu należało w latach 80. XX wieku do kategorii „szczęśliwych”. Było to „ciche i tajemnicze miejsce”, a w ciepłe dni dzieci z okolicy zajmowały się zabawą pośród zieleni i odkrywaniem tego, co jeszcze nie było im znane. Niektóre z gier i figli mieściły się jednak w kategorii „nierozsądnych”.

– Jak nas wypuścili po śniadaniu, to wracaliśmy wieczorem. Ile radości dawało nam podpatrywanie marynarzy i wpływających statków do mariny. Za „Jachtową” mieliśmy też swoje miejsce do pływania, ze znajomymi przepływaliśmy rzekę wpław, aby dostać się do wyspy naprzeciwko. Kiedy natomiast był mróz, jeździliśmy na łyżwach. Nie raz widzieliśmy też, jak dziki i sarny przechodziły z wyspy na ląd. Dzisiaj nigdy bym tego nie powtórzyła. Za każdą taką zabawę dostawałam karę – opowiada.

Pewex w „Jachtowej” i żeglarskie zloty Niemców

W tamtych latach Gocław wyglądał zupełnie inaczej niż teraz. Choć w niektórych publikacjach możemy przeczytać, że już po II wojnie światowej był zaniedbaną i opuszczoną dzielnicą, zupełnie inaczej przedstawia to pani Kasia. W latach 80. XX wieku nadodrzańskie osiedle miało cieszyć się sporym zainteresowaniem turystów.

– Pamiętam te wszystkie zloty żeglarskie. Przypływali nie tylko Niemcy, ale i Szwedzi. Pozostali przyjeżdżali tramwajami i pociągiem, który jeszcze wtedy kursował. To naprawdę była piękna i bogata dzielnica. Pamiętam nawet Pewex, który wtedy był w „Jachtowej”. Kiedy wujek przypływał z morzą, to zawsze dawał nam jednego dolara. Oj, ile w tym Pewexie mogliśmy kupić za to gum Donalda – śmieje się rozmówczyni.

Natomiast do rzeźnika z Gocławia przyjeżdżać mieli mieszkańcy innych osiedli. – Widocznie taki miał dobry ubój i macerowanie. Za to my zawsze dostawaliśmy od niego białe, grube tace, które wtedy służyły nam za sanki. Zjeżdżaliśmy na nich z wieży Bismarcka na sam dół. Były turbulencje, porwane spodnie, ale zabawa była przednia. 

Jedyne delikatesy ze słodyczami z wyższej półki

Jednak i w tamtych sielskich czasach na Gocławiu nie było wszystkiego. Głównym problemem był brak apteki, dlatego też babcia pani Kasi często zabierała wnuki na Stołczyn.

– To także było wtedy piękne osiedle. Tylko w tamtych delikatesach babcia mogła kupić słodycze z wyższej półki. Był jeszcze sklep ceramiczny i księgarnia, w której babcia zawsze kupowała mi nową książkę. Pamiętam także sklep rybny. Kiedyś to była naprawdę bogata dzielnica, a z Gocławia mieliśmy do niej maksymalnie 15 minut trasy autobusem „ogórkiem”. Najważniejsza była jednak apteka, której do tej pory nie ma na Gocławiu – wypomina farmaceutom.

Na zakupy jeździły także do centrum Szczecin, choć znacznie rzadziej niż na Stołczyn. Babcia naszej rozmówczyni zabierała wtedy swoje wnuki do Lucynki i Paulinki, na bajkę do Kosmosu i na tosty do tzw. „kogucików” na Bramie Portowej.

– Częściej jednak jeździliśmy na Stołczyn. Bowiem podróż do centrum trwała kiedyś blisko godzinę, a nam ciężko było usiedzieć na miejscu i wytrzymać tak długą wyprawę. Tak więc i po sąsiedzku babcia była w stanie załatwić wszystkie sprawy za jednym razem – dodaje.

Przypominają o atrakcyjnej stronie Gocławia

Teraz Gocław to jednak zaniedbane osiedle, o którego dobre imię i pamięć walczą społecznicy i społeczniczki z północnego Szczecina. To dzięki nim współcześni mieszkańcy dowiedzieli się m.in. o słynnej już „Syrence z Gocławia” oraz to dzięki nim Wieża Gocławska ma szansę na nowe życie.

Była już lokatorka Willi Strutza ma nadzieję, że zarówno historię zabytku, jak i całego osiedla pozna jak najwięcej mieszkańców stolicy Pomorza Zachodniego. Jednocześnie jest jej szkoda, że Gocław stał się „zaniedbanym i wręcz opuszczonym osiedlem, do którego strach się zapuszczać”.

– Kiedyś było całkiem inaczej. Ale padły huta i papiernia, ludzie potracili pracę. Ci, co mogli, to powyjeżdżali, reszta została z małymi emeryturami i rentami. Niektórzy popadli w alkoholizm. To nadal piękne osiedle, tylko zaniedbane – uważa pani Kasia.