Alter Ego okazało się być ciekawym wyborem na spędzenie niedzielnego wieczora. Szczecinianie z Dead On Time i The Throne oraz przybywający z Półwyspu Iberyjskiego muzycy zespołu Betunizer bardzo szczelnie pokryli przestrzeń lokalu dźwiękami pełnymi rockowej energii.
Jako pierwsi przed niezbyt licznie zgromadzonym audytorium zaprezentowali się panowie z Dead On Time. Występ uznać należy za ciekawy, obfitujący w niespodzianki, których zabrakło choćby na Festiwalu Gramy (który kapela wspomina zresztą bardzo dobrze). Poza typową dla kapeli dynamiczną pracy instrumentalistów i charakterystycznymi wokalami, publiczności zaserwowano spora dawkę elektronicznych brzmień oraz cover piosenki z repertuaru... Katy Perry. Hot N Cold wypadło bardzo dowcipnie i szkoda tylko drobnego zmęczenia, które wyczuć się dało w głosie wokalisty. Duży plus należy się sekcji - perkusja i bas brzmiały naprawdę bardzo dobrze.
Po krótkiej przerwie scenę zajął zespół The Throne. W jaki sposób szóstka muzyków pomieściła się w wyznaczonym do grania miejscu wiedzą pewnie tylko oni sami. Nie przeszkodziło to jednak sekstetowi kolejny raz urzec mnie swoją muzyką. Łatwość, z jaką przyszło szczecinianom zbudowanie potężnej ściany dźwięku budzi respekt. Dokładnie przemyślane, konsekwentne kompozycje przemówiły do mnie na tyle mocno, że już nie mogę się doczekać kolejnego koncertu kapeli.
Finał wieczoru należał do Betunizera. Występ gwiazdy wywołał we mnie mieszane uczucia. Pierwsze, co zrobił tercet Hiszpanów, to absolutnie zmiótł wszystkich swoim potężnym (tyczy się to zwłaszcza basisty) brzmieniem. Panowie odrobinkę chyba jednak przesadzili – do domu wróciłem z bólem głowy, co jest o tyle dziwne, że hałas to dla mnie nie pierwszyzna. Mniejsza jednak o decybele. Muzycy zaprezentowali repertuar wyjątkowo zróżnicowany. Były bardzo skoczne rytmy o typowo kastylijskim wydźwięku (bardzo sympatycznie podkreślane przeze perkusistę obfitym użyciem tzw cowbella), było sporo noise’owego jazgotu (który akurat średnio przypadł mi do gustu) i jeszcze więcej wrzasków spod znaku post-hardcore’u (tego akurat bardzo nie lubię). Ostatecznie mniej więcej połowa muzyki mi się podobała. Zrzucę to jednak na kwestię gustu. Technicznie (a więc obiektywnie) goście byli naprawdę dobrzy.
Moja pierwsza myśl na wspomnienie tego wieczora to radość. Radość z tego, że mamy w naszym mieście kapele, które nie muszą się wstydzić absolutnie NICZEGO w bezpośredniej konfrontacji z zespołem, który może sobie pozwolić na tournee po Starym Kontynencie. I tak właśnie zapamiętam niedzielę, 17. października 2010 roku – jako namacalny dowód na to, że w Szczecinie mamy być z kogo dumni. Również muzycznie.
Komentarze
0