Gdy „Kuba” Jaworski zawijał na swoim „Spanielu” do kolejnych portów na całym świecie, ludzie dziwili się, że to polski jacht. Nie mogli uwierzyć, że w państwie bloku wschodniego można zrobić tak dobrą konstrukcję – opowiada Wanda Saganek. „Spaniel”, równie słynny „Polonez”, a także setki innych jednostek eksportowanych m.in. do USA i RFN, powstało na szczecińskim Golęcinie – w Morskiej Stoczni Jachtowej im. Leonida Teligi.

Przejeżdżając obok, niepozorną bramę przy ul. Światowida 6 (naprzeciwko budynków TBS) łatwo dziś przegapić. Inaczej było w latach 70. XX wieku. Gdy Stocznia Jachtowa święciła największe sukcesy, ten adres znał każdy szczecinianin. Prężnie działający niegdyś zakład nie istnieje już jednak od 26 lat, a w jego miejscu są mniejsze firmy.

– Brama jeszcze jakoś się trzyma, ale teren wokół jest zarośnięty. brudny, jakby nikt o niego nie dbał. Dzisiaj byłam tam po raz pierwszy od 10 lat. Wcześniej unikałam wizyt na Golęcinie i Gocławiu, również dlatego, że trochę przykro patrzeć, jak teraz wygląda teren mojego dawnego zakładu – mówi Wanda Saganek, która zatrudniła się w sekretariacie Stoczni Jachtowej w 1969 roku.

Wymarzyła sobie pracę w zakładzie pachnącym drewnem

O pracy w tym miejscu myślała już od dziecka. Mieszkała po sąsiedzku, a jej tata – Władysław Budnik – był tam szkutnikiem. Zdarzało się, że zabierał ją ze sobą, gdy po pracy szedł załatwić jakieś sprawy do sekretariatu stoczni.

– Byłam taką córeczką tatusia. Zawsze chciałam z nim wszędzie chodzić. Czasem udało mi się wejść do stolarni stoczni, a tam tak pięknie pachniało świeżo obrabiane drzewo. Wtedy wymarzyłam sobie, że kiedyś będę tutaj pracować. Dlatego, gdy już jako dorosła kobieta miałam taką okazję, nie wahałam się ani przez chwilę – wspomina.

Kiedy zatrudniała się w Stoczni Jachtowej, zakład miał już 23-letnią historię. Zaczęła się ona w 1946 roku, gdy Warsztaty Szkutnicze z Nowego Warpna przeniesiono na północ Szczecina. Wtedy jeszcze nie na Światowida 6 (Golęcino), tylko na Światowida 20 (to już Gocław), na działkę należącą dziś do Urzędu Morskiego.

Na początku warunki pracy były prymitywne

Wtedy stały tam brzydkie baraki, a większość pracy odbywała się pod gołym niebem. Ręcznie, przy pomocy hebli i pił, produkowano głównie szalupy ratunkowe.

„Warunki pracy prymitywne – pomieszczenia w barakach, nieuregulowane nabrzeże zalewane wodami Odry” – pisze inż. Władysław Bożek (pracował w Jachtowej od 1978 do 1984) w swojej książce „Stocznia Jachtowa im. Leonida Teligi”.

W takich warunkach pracę zaczynał Władysław Budnik. W 1950 r. do Szczecina ściągnął go z Podkarpacia brat. Początkowo miał pracować razem z nim w hucie na Stołczynie, ale szybko porzucił ten pomysł. – Tata od zawsze lubił dłubać w drzewie, robić meble. Gdy sąsiad zobaczył stołeczki, które dla nas zrobił, od razu zaproponował, żeby poszedł do Stoczni Jachtowej – opowiada pani Wanda.

O szczecińskiej stoczni usłyszał cały świat

Stoczniowy zakład szybko się rozwijał. W 1958 roku, już jako Szczecińska Stocznia Jachtowa, przeniósł się na Światowida 6. W miejsce, które przed wojną przez jakiś czas zajmowała Ostseewerft (Stocznia Bałtycka). Wybudowano tam wysokie hale przystosowane do produkcji jachtów.

To wszystko sprawiło, że wodowano coraz bardziej skomplikowane jednostki. W latach 60. rozpoczęto m.in. seryjną produkcję jachtów „Cadet”, „Folkboat” (pełnomorskie) i „Taurus” (turystyczne). Ale dopiero kolejna dekada miała być najlepsza w historii zakładu.

O stoczni zrobiło się głośno w 1972 roku, gdy na zbudowanym w niej „Polonezie” Krzysztof Baranowski jako drugi Polak samotnie opłynął kulę ziemską. Cztery lata później cały żeglarski świat usłyszał o Kazimierzu „Kubie” Jaworskim i jego szczecińskim jachcie „Spaniel”, na pokładzie którego zajął trzecie miejsce w prestiżowych regatach transatlantyckich OSTAR.

Znani żeglarze byli częstymi gośćmi w zakładzie przy ul. Światowida. Bezpośrednio angażowali się w prace konstrukcyjne przy przygotowanych dla nich wyczynowych jednostkach.

– Pan Baranowski jest wielkim dżentelmenem. Zdradził mi przepis na pyszne danie z owoców morza, z którego do dzisiaj korzystam – uśmiecha się pani Wanda. – Miałam tę przyjemność, że pracując w sekretariacie mogłam poznać tak świetnych żeglarzy, jak pan Baranowski, „Kuba” Jaworski czy Jerzy Siudy.

„Plastik” zamiast drewna i produkcja na zachód

Przełomowe zmiany zaszły w 1973 roku. Wtedy zrezygnowano z drewnianych konstrukcji na rzecz budowy jachtów z laminatów poliestrowo-szklanych.

– Ja byłam zakochana w tych drewnianych. Czułam się rozczarowana, że po tych pięknych, smukłych jachtach zaczęli robić takie „plastikowe mydelniczki”. Pierwsza „Ara” była moim zdaniem paskudna. Ale kolejne konstrukcje były już udane i podbiły zachodnie rynki – wspomina nasza rozmówczyni.

Rozpoczęła się seryjna produkcja jachtów „Carina” na licencji niemieckiej i „Carter-30” na licencji amerykańskiej. Dzięki temu znacząco wzrósł eksport.

– Pamiętam, jak kontrahenci z zachodu przychodzili w białych trampkach, białym kombinezonie i dokładnie kontrolowali każdy szczegół konstrukcji. To była dla nas nowość. Wcześniej eksport był głównie na wschód, a Rosjanie brali wszystko jak leci. Dostawali dwie skrzynki jarzębiaku i od razu podpisywali papiery – śmieje się pani Wanda.

Kunszt konstruktorów i szkutników oraz obrotność zaopatrzeniowców

Dyrektorem stoczni w jej najlepszych czasach był Edmund Bąk (w latach 1966-80). Udane konstrukcje, które wtedy powstawały, to zasługa m.in. Czesława Gogołkiewicza, wieloletniego kierownika biura konstrukcyjnego. Wielkim uznaniem cieszył się też żaglomistrz Leon Dziadkowiec.

Ich projekty udawało się realizować w trudnych czasach PRL, nie tylko dzięki wykwalifikowanym szkutnikom, ale też obrotnym zaopatrzeniowcom. Trzeba było bowiem zdobywać materiały, których na rynku najczęściej nie było. Dlatego między zakładami różnych branż kwitł handel wymienny.

Jeszcze trudniej było załatwiać transporty z dalekich portów, skąd trzeba było ściągać drzewo mahoniowe czy tekowe, wykorzystywane do wyposażania jachtów. Tutaj potrzebne były po prostu dolary, a tych zwykle brakowało.

Sprowadzane z dalekich krajów drewno przydawało się również do innych celów. „Poza produkcją szkutniczą, remontami jednostek pływających, kooperacją z gospodarką morską, stocznia zapoczątkowała nową formę działalności – wyposażanie wnętrz – lokali handlowych i użyteczności publicznej. Usługi tego typu weszły na stałe do zakresu działalności stoczni, a zapotrzebowanie na nie przekraczało możliwości wykonania” – pisze Władysław Bożek.

Stoczniowi szkutnicy wykonali m.in. mahoniowe wyposażenie dawnego Komitetu Wojewódzkiego PZPR, klubu w Ratuszu Czerwonym i Urzędu Miasta.

Upadek zakładu i symboliczny pożar

Lata 80. były dla golęcińskiego zakładu już dużo gorsze. Stopniowo załamywała się produkcja. W 1986 roku wprowadzono zarząd komisaryczny i nastąpiła próba prywatyzacji. Utworzono dwie spółki, w tym jedną z udziałem kapitału szwedzkiego, ale nie uzdrowiło to sytuacji. W 1989 roku stocznia zakończyła działalność produkcyjną.

„Niemożność podjęcia produkcji z powodu braku zamówień była powodem, iż na wniosek Urzędu Skarbowego w Szczecinie 24.11.1994 toku. MSJ i. L. Teligi zlicytowano. Majątek kupiła polsko-niemiecka Spółka B&S. W sierpniu 1997 r. stocznię postawiono w stan likwidacji, i od września tego roku zakończyła swoją działalność” – czytamy w książce „Stocznia Jachtowa im. Leonida Teligi”.

Symbolem upadku dawnej stoczni był pożar hali produkcyjnej, do którego doszło w 2006 r. – Wtedy mieszkałam już na Bukowym. Włączyłam szczecińską „Kronikę” i zobaczyłam, że moja stocznia się pali. To był straszny widok – opowiada Wanda Saganek. – Spędziłam tam przecież najlepsze lata mojego życia.