W Filharmonii Szczecińskiej im. M. Karłowicza można czasem posłuchać kujawiaków, natomiast wczoraj (sobota, 7.02.) publiczność usłyszała „Hujawiaki”. Dwa, bo Maria Peszek z zespołem wystąpiła dwukrotnie - koncert „Marii Awarii” spotkał się z ogromnym zainteresowaniem szczecinian.
Karłowicz pewnie przewracał się w grobie...
Maria Peszek w Filharmonii Szczecińskiej? Artystka gra zazwyczaj w miejscach o innym charakterze - klubach, galeriach, we współczesnych wnętrzach. One stanowią doskonałe tło dla jej aktorskiego popisu, który jest najważniejszy w jej wstępach. Sala w filharmonii natomiast służy przede wszystkim głosom solistów i chórów oraz dźwiękom instrumentów. Obawiałam się więc tego połączenia. Również z racji emocjonalnego ładunku tekstów i charakteru utworów M. Peszek i groźnego balansowania na granicy kiczu (w końcu to nie muzyka poważna). W tym zdziwnieniu, co do wyboru miejsca koncertu aktorki, nie byłam odosobniona. M. Peszek co chwila, z ironią, zaznaczała: Tak się bawią szczecinianie. W filharmonii!. Muzyków zespołu przedstawiła jako młodych, przystojnych filharmonistów. Razem z nią wystąpili: Michał "Fox" Król (instrumenty klawiszowe), Mariusz Wróblewski (gitara), Wojtek Traczyk (kontrabas/ bas) i Marcin "U1" Ułanowski (perkusja).
Kobieta o wielu twarzach
Gdy Maria Peszek wyszła na scenę, nie miałam już wątpliwości, że ta idealnie pasuje do jej aktorskiego występu. Na artystce skupiała się uwaga wszystkich, wzrok obecnych padał na tę postać, która w czerwonych szpilkach i w irokezie na głowie, ciałem i mimiką oddawała emocje wyśpiewywanych tekstów. Również strojami. Przy mocnych, energicznych dźwiękach weszła na scenę ubrana w białą bluzę, koncert zakończyła ubrana w czerwoną, błyszczącą sukienkę wieczorową. Wcielała się w różne postacie. Była divą, kurą domową w szpilkach i o wyuzdanych myślach, szepczącą wyznania miłosne kochanką, nie podążającą za trendami w odchudzaniu kobietą, która dla własnej wygody/zapuszcza swe ogrody, gwiazdą rocka. Tańczyła w samej bieliźnie, w pióropuszu indiańskim i „igrała” z pistoletami. Drażniła, uwodziła, dziwiła, czasem roztkliwiała zgromadzoną publiczność. To potrafi tylko dobra aktorka.
„Ładne słowa: ple ple, pif paf, ping pong”
Słowa z jej piosenek brzmiały rzeczywiście różnie, były tekstami kolejnych ról Marii Peszek. Delikatnie i intymnie szeptała: Marznę bez ciebie/zamarzam powoli/się kulę, by zaraz przejść do krzyku pełnego agresji: Reksio do nogi, przerobię na hot-dogi! Od dużej ilości lubieżnych i wulgarnych wyrazów na „f” pewnie Mieczysław Karłowicz przewracał się w grobie... Jednak publiczność występ artystki odebrała znakomicie - w odpowiednich momentach reagując na przemiany sceniczne aktorki.
M. Peszek odwdzięczyła się widowni bisami: jednym z płyty „Miastomania” pt. „Moje miasto” oraz utworem Grzegorza Ciechowskiego „Piejo kury piejo”.
Komentarze
5