Czy da się pogodzić wulgarność i elegancję? Guy Ritchie swoim najnowszym filmem „Dżentelmeni” udowadnia, że tak. Ta nowoczesna i przewrotna komedia kryminalna pokazuje, że pomimo kilkunastoletniej przerwy Brytyjczyk wciąż potrafi bezbłędnie odnaleźć się w konwencji kina gangsterskiego.

Zielone wyspy

„Dżentelmeni” nie są filmem nowatorskim, to raczej powrót Richiego do korzeni, stylistyki, w której czuje się najlepiej. Przedstawia nam historię Mickey'ego Pearsona (Matthew McConaughey) – działającego w Wielkiej Brytanii Amerykanina. Pearson swój wielki sen urzeczywistnił właśnie na Wyspach, gdzie zbudował imponujący biznes produkcji i dystrybucji marihuany. Jak to jednak w życiu bywa, dotychczasowy król postanawia przejść na emeryturę, by w spokoju cieszyć się nielegalnie zdobytym bogactwem u boku oszałamiającej żony. Gdy Mickey wystawia swoje przedsiębiorstwo na sprzedaż, pojawiają się zainteresowani jego przejęciem nabywcy, a fabuła nabiera rozpędu.

Kto z kim i dla kogo?

Siłą „Dżentelmenów” jest świetnie dobrana obsada. Wspomniany już Matthew McConaughey jako boss narkotykowy jest wcieleniem charyzmy i klasy. Dla podkreślenia swojego statusu postać Pearsona kilkukrotnie wygłasza mądrości na temat królewskości i trzeba tu przyznać, że całkiem mu z tym do twarzy. Nie przeszkadza nam nawet fakt, że gdzieś na początku swojej drogi bronił maczetą suwerenności swojego raczkującego biznesu.

Bez echa nie może przejść także rola Hugh Granta, aktora znanego przede wszystkim z kreacji uroczych kochanków. Tym razem widzimy go w roli Fletchera – bezwstydnego dziennikarza brukowca. Postać ta jest o tyle istotna, że wietrzący możliwość szantażu pismak zjawia się w domu Raya (Charlie Hunnam), prawej ręki Pearsona, by snuć swoją opowieść, grozić i wyłudzać. Opowiadana przez niego historia wyznacza ramę fabularną dla całego filmu.

Te trzy postaci nie wyczerpują oczywiście listy dżentelmenów, których można podziwiać na ekranie. Film po brzegi wypełniony jest nietuzinkowymi bohaterami, jak choćby przemierzający londyńskie ulice legendarny Trener (Collin Farrell), czy nie mogący się doczekać wygryzienia (któregokolwiek) starego bosa Suche Oko (Henry Golding). Cieszy, że w tej galerii niesamowitych dżentelmenów znalazło się miejsce dla wyjątkowej kobiety – twardej, pięknej i inteligentnej Rosalind Pearson (Michelle Dockery).

W pięknym stylu

„Dżentelmeni” cieszą wszystkich fanów Guya Ritchiego, to jego wielki powrót po latach błądzenia po hollywoodzkich manowcach. Spokojnie można założyć, że ta produkcja przysporzy reżyserowi także grona całkiem nowych wielbicieli. Wybierając się do kina, możemy spodziewać się naprawdę dobrej zabawy z górnej półki. Pamiętajmy jednak, że nie jest to tzw. „kino z głębią”. Tutaj liczy się sposób opowiedzenia historii, a nie fabuła sama w sobie. Wspaniałe kreacje aktorskie, muzyka i montaż sprawiają, że przez dwie godziny możemy cieszyć się kinem gangsterskim i obserwować wyrosłych na ulicy bandziorów ubranych w drogie garnitury i z wdziękiem epatujących świeżo nabytą klasą.