Półtorej godziny splotu rocka z folkiem zaprezentował w czwartkowy wieczór na Zamku Książąt Pomorskich zespół Voo Voo wspomagany przez pieśniarkę zespołu Drewo oraz trębacza z grupy Haydamaky.
Polska muzyka świata
Koncert, zorganizowany w ramach zamkowego cyklu Muzyka na koniec lata, rozpoczął się niemal punktualnie – siedem minut po widniejącej na bilecie godzinie dwudziestej pierwszej. Mimo to, na dziedzińcu wciąż pojawiały się nowe osoby, być może przyzwyczajone do znacznych opóźnień na rockowych koncertach.
Pogoda dopisywała, jeśli można oczywiście w ten sposób określić brak deszczu i średni poziom chłodu. Z jesiennym powietrzem biło się na oczach widzów oświetlenie sceny, które wraz pierwszymi dynamicznymi riffami starało się przenieść widza w cieplejsze krainy. Dominująca w trakcie występu żółto-czerwona barwa, mnie najbardziej kojarząca się z Afryką, przypominała, że dla Voo Voo muzyka nie ma granic, bowiem nikt nie może zakazać Waglewskiemu i Pospieszalskiemu śpiewać niczym Afrykańczycy czy czerpać z ukraińskiego folkloru.
Ukraińskie akcenty
Zespół zagrał głównie swoje nowe utwory. Rozpoczął od mającego jedynie dwa lata To ładnie wychodzi, by następnie przejść do pochodzącego z solowej płyty Wojciecha Waglewskiego, a zarejestrowanego po raz pierwszy w 1990 roku, Wannolotu. Po czym na scenie pojawił się nowy muzyk z trąbką w dłoni - Wyciągnęliśmy go z zespołu Haydamaky, proponując mu lepsze stadiony i drogi niż na Ukrainie. Z pieniędzmi nie mogliśmy zaszaleć, ale się udało! – Waglewski przedstawił Eugenia Didica, po czym zaczął grać Jak sen.
Kolejnym i ostatnim tego dnia gościem pana Waglewskiego była Tatiana Sopiłka z specjalizującego się tradycyjnej muzyce ukraińskiej zespołu Drewo. Zaprezentowała ona solowy śpiew, a następnie towarzyszyła Voo Voo przy kolejnych utworach takich jak: Bądź zdrowe serce me, Tylko z nieba, Dinata, Bo Bóg dokopie, Człowiek wózków, Z kolegami oraz Puszcza.
Energetycznie, lecz słabo akustycznie
Piosenki mijały szybko, bez dłuższych przerw. Voo Voo ukazało wytworzone w trakcie dwudziestopięcioletniego tworzenia muzyki wielorakie oblicze: rockowo, ale i folkowe, a ktoś mógłby powiedzieć, że i transowe. Wojciech Waglewski stojąc momentami w tle sceny, wciąż czuwał nad całością spektaklu niczym demiurg, prezentując jednocześnie gitarową wirtuozerię. Natomiast Mateusz Pospieszalski dwoił się i troił, grając na saksofonie, śpiewając i zachęcając publiczność do zabawy.
Półtoragodzinny koncert, tak przecie żywiołowy, miał jeden mankament – nagłośnienie. O ile jeszcze instrumenty muzyków były słyszalne, tak wokal Waglewskiego ginął w spiętrzeniu dźwięków. Sytuacja się polepszała, gdy artysta podchodził do mikrofonu Tatiany bądź Pospieszalskiego. Zawiedli się także Ci, którzy nie zważając na chłodną aurę (wypłaszającą co niektóre osoby z zamku), oczekiwali bisu. Zespół jednak po miłym pożegnaniu z publiką – podziękowaniach, zabawnych ukłonach i słowach: Uważajcie na siebie! Wszystkiego dobrego! - nie wyszedł, lecz czy powinien grać jeszcze dłużej? Z jednej strony byłoby to miłym wyróżnieniem dla fanów, a z drugiej: czyż półtorej godziny to nie bardzo dużo, jeśli gra się koncert, dając z siebie wszystko?
Komentarze
1