Ostatni dzień listopada, dzień magii, andrzejkowych guseł wielu Szczecinian postanowiło spędzić w Domu Kultury Słowianin, w którym Coma oraz supportujący ją Normalsi zamieniali <I>Listopad na…</i>
Oprócz Comy nad Odrą zagrał zespół Normalsi (www.normalsi.pl), zdobywający ostatnio coraz większą popularność, co niewątpliwie, obok faktu, że ich perkusista – Adam Marszałkowski pomagał przy powstaniu drugiej płyty Comy, przemawiało za wybraniem ich na „poprzedzaczy” gwiazdy wieczoru. Ich występ został oceniony przez publiczność pozytywnie, zachwyt wywołał utwór Nie ma mowy. Tak, nie było mowy o nudzie od początku imprezy – tłumy, które przybyły, pomimo ciasnoty, były bardzo ożywione i gdy pojawiła się Coma nie zaniemówiły, lecz wysłały w kierunku sceny energetyczną wiązkę w postaci dopingu do występu: Coma, Coma!
Kilka reflektorów skierowanych tylko w kierunku publiczności, puszczających do niej w czasie koncertu, rytmicznymi mignięciami, zawadiackie oko, wiele świateł rozświetlających zespół i czyniących swoisty taniec na pasach z półprzeźroczystej folii, które wisiały nad sceną. Na scenie poustawiane figury: białe, podobne do zaklętych w marmur ludzi, dla odwiedzających oficjalną stronę Comy znajome, bo towarzyszące zapowiedziom trasy koncertowej – efektowna scenografia i oświetlenie, plus główna gwiazda zespołu – Coma – efekt murowany.
Popłynęła muzyka a wraz z nią zwiększył się błysk w oczach fanów. Usłyszeliśmy największe hity, których komentować nie trzeba, a wysłuchać, takie jak: Spadam, System, Pierwsze wyjście z mroku. Zagrano także między innymi, niepasujące do comowskiego, jak twierdzą niektórzy, repertuaru Skaczemy. Zespół przekazywał ze sceny: dopóki co / tylko my mamy moc – grając metafizyczne Ocalenie. Przy utworze Tonacja tłum skandował razem z Piotrem Roguckim (wokal): Moja nacja – moja tonacja. Trzeba przyznać, że publiczność znała teksty i tworzyła w niektórych momentach duet z wokalistą i można było dostać Schizofrenii od ferii barw, mnogości dźwięków i wielu wrażeń.
W trakcie muzycznego show nie zabrakło efektów specjalnych oraz kontaktu z widzami. Członkowie zespołu podczas przejść między utworami ukazywali się na podwyższeniu ponad sceną, tak, że wszyscy mogli danego muzyka ujrzeć, było to niewątpliwą zaletą, ponieważ scena w Słowianinie nie jest imponującej wysokości, i z doświadczenia wiem, że jeśli się nie zajmie miejsca blisko zespołu, to z daleka – ciężko dobrze widzieć, a dodatkową przeszkodą jest las rąk rozentuzjazmowanych fanów. Mniej więcej w połowie koncertu spuszczono w efektowny sposób część przesłon. Widać, zespół pragnie być spektakularny. Lider tradycyjnie zachowywał się trochę jak konferansjer zapasów bokserskich, a także nawiązywał dialog z pozostałymi członkami zespołu, którym zawdzięczamy precyzyjne i genialne dźwięki, robił różne miny, tańczył, do widowni skierował słowa: Szczecin, czy dacie rade do końca koncertu? Na co fani dali oczekiwaną odpowiedź, którą następnie udowadnili wytrwałym trwaniem do końca…
Coma jest jedną z wiodących polskich grup muzycznych, jej występy są zawsze na wysokim poziomie. Zespół posiada własnego oświetleniowca i akustyka i na koncerty przyjeżdża z własnym sprzętem, by efekty były jak najlepsze. Muzycy znają się na fachu, ich gra jest niezaprzeczalnie bardzo dobra, brzmi jak na płytach, a nawet lepiej, ponieważ podczas show wzbogacają ją solówkami i improwizacjami. Wokalista moim zdaniem przypomina (choć oczywiście uznaje że jest indywidualnością i to dość wyjątkową, ale szukanie podobieństw nie jest grzechem) miks Kazika, Maleńczuka i z lekka Ciechowskiego. Jako frontman i wokalista robi wrażenie. W Szczecinie Coma zagrała niemal nieskazitelnie, była doskonale słyszalna – brawo dla akustyka, pod scena szalała i śpiewała z nieudawanym zachwytem masa osób. Jednak wrażenie po koncercie nie są takie różowe: Comie z lekka zabrakło świeżości, być może to wina przemęczającej trasy, miejmy nadzieje; zespół, który przyzwyczaił nas do długich koncertów i licznych bisów, tym razem zawiódł, grał około półtorej godziny i na bis, po długich prośbach, wyszedł tylko raz.
Wizualne i muzyczne show, które dała Coma było na wysokim poziomie. Intrygująca sceneria i świetnie nagłośnienie stanowiły znaczące plusy występu, czego natomiast nie można powiedzieć o setliście, na której zabrakło między innymi utworów Listopad oraz Sto Tysięcy Jednakowych Miast. Sympatycznym momentem było rzucenie się wokalisty „w ręce publiczności” i unoszenie jego na fali rąk, jak i gdy padły słowa: Szczecin, było warto!, oraz wyrazy uznania kierowane do fanów. Wszystko wyglądało idealnie, wręcz filmowo. Jednak wolałabym ujrzeć mniej doskonałą, lecz bardziej „naturalną”, jak niegdyś, Comę – mniej wyreżyserowaną. Publiczność dała radę wytrzymać, autentycznie, co więcej: długo po zniknięciu zespołu skandowała jego nazwę, prosiła o bis, a w końcu krzyczała: Dziękujemy! Ja również dziękuję i życzę Comie, by minusy koncertu okazały się jedynie zmęczeniem, by nie umarli w sobie, a bardzo płonęli.
Komentarze
0