Życie nie jest czerwone. Nie jest też żółte, czarne, ani białe. A najbardziej nie jest zielone. Życie jest, a w każdym razie powinno być tęczowe.
Najechał mnie kac jak ciężarówka.
Wystartował w okolicy płata skroniowego, ominął pień, zaczepił zderzakiem o węchomózgowie po czym, nabrawszy prędkości, rozjechał lewym kołem Łuk Hipokampa by po krótkim, acz bolesnym hamowaniu na podwzgórzu, wedrzeć się w głąb neocortis, miażdżąc po drodze nerw wzrokowy. Po omacku, natykając się tu i ówdzie na but lub skarpetę oraz zmieniając, za pomocą zaścielających drogę kapsli, tempo pełzania, dotarłem do lodówki. Przywitał mnie chłód i zaskoczyła próżnia miejsca przeznaczonego skądinąd do zawierania w sobie czegoś. Choćby – jak w moim przypadku – czegokolwiek. Przez chwilę, z głową we wnętrzu zamrażarki, rzucałem w duecie z mechanizmem urządzenia klątwy w stronę pustych półek. Przerwałem, gdy poczułem zamarzające w nosie owłosienie.
Nie ma rady, trzeba iść do sklepu, skonstatowałem, ściągając językiem przymarzająca do policzów łzy. Bezsilny, samotny, porzucony światu (przed kilkoma dniami z powodu idiotycznych 30 zł odcięto mnie od Internetu), postanowiłem przybrać pionową pozycję. Marzyło mi się piwo lub chociażby mleko. Ze wskazaniem na to pierwsze. Do sklepu nie miałem daleko, ale ablucje oraz przesuwanie mebli w celu odnalezienia odzieży, zatrzymały mnie w pokoju jeszcze czas jakiś. Z powodu braku w pobliżu pilota, nie obejrzałem południowych wiadomości. I to był pech. A może błąd nawet. Ale – do kroćset - skąd wiedzieć mogłem, że owładnięty myślą o piwie, tkwię w ogniwie i że ogniwo owo, wchodzić poczyna w interakcję z innymi ogniwami, z łańcuchem zdarzeń, w których przyczyna i skutek stają się immanentną częścią całości, że cokolwiek poczynam robić, przy pierwszym już ruchu staje się echem przyzywającym następne złośliwe zdarzenie i że owe, oplatają się ostatecznie wokół mojej głowy, szyi i ramion, łańcuchem powstałych skutków, wciąż bardziej nieuniknionych, ukierunkowanych na psychiczną destrukcję, okupioną fizyczną torturą ruchu każdego, choćby niepowziętego.
Oblekając ciało w wymiętą odzież, walcząc z zamkiem, który u drzwi przez noc do cna zardzewiał, przemykając chyłkiem korytarzem, sunąc pod ścianą kamienicy chwiejnym krokiem w stronę najbliższego sklepu z browarem, mlekiem lubo z Muszynianką średnio gazowaną, nie zdawałem sobie sprawy, że najcięższe ma nadejść dopiero.
Wcześniejszy ból wywołany zderzeniem z własną głową, oraz walką z bezwładnym termoforem ciała przepełnionym resztkami wczorajszej libacji, a także cierpienie towarzyszące każdej najbłahszej próbującej się wykluć myśli; to wszystko było jedynie preludium przed ciosem, który nadejść miał.
Bo on szedł naprzeciw. Nieubłagany, ciężki jak los Syzyfa. Nieuchronny jak marny występ polskich piłkarzy na nadchodzących Mistrzostw Europy. Póki co cieszyły mnie wyludnione ulice, cieszyła mała chmurka, która wychynęła zza miedzianego szpikulca wieży Kościoła Garnizonowego. Ona to obtarła mi spoconą wędrówką skroń, ona położyła na czoło chłodny kompres mgielnych kropelek.
Żyję, wszak żyję jeszcze! – wrzasnąłem w stronę przechodzącego w pobliżu kota. Niestety, na usta wypełzł mi jedynie suchy zgrzyt. Zęby jak traki cięły słowa na wióry, rozdzierały wyrazy, zamieniały dźwięk w trociny.
To nic, nic… zaraz się napiję. Napiję, a może nawet też coś zjem. Tak, zjem jabłko, gruszkę i rogala. Kupię sobie zupkę w torebce, kupię piwo i makaron. Będzie lepiej, będzie dobrze. Jutro – nie, pojutrze, pójdę na siłownię. A później codziennie, później dnia każdego będę robił pompki. I będę pił maślankę. I jajka jadł będę. Całe stosy jajek od kurek z wybiegu. I będę kupował wołowinę. A także wątrobę. W wołowinie jest proteina a w wątrobie jest żelazo. Będę silny, zdrowy, wypoczęty…
Co to? Co to znaczyć? Remont jakiś? Remont w nowym sklepie? Drzwi zamknięte, w środku ciemno…Cisza dziwna, bezgłośna, milcząca, złowieszcza. Pusty sklep, puste ulice, nad głową nieboskłon – Bogiem pusty. W centrum nieba ptak – zdechł w słońcu i wisi. Poczułem, że nadchodzi zawał. Mózgu lub serca. Nieuchronny, bliższy coraz…nie, to nie zawał, to ktoś nadchodzi. Dziecko, dziewczynka z żółtym balonikiem w jednej i z gałązką w drugiej ręce. Zieloną gałązką. Palemką.
Palemką? Czy dzisiaj…Przecież…Przepraszam Zosiu, dlaczego sklep jest zamknięty? - wychrypiałem w stronę dziecka. Mała roześmiała się i zamachała mi przed oczami zielonym badylem. Nie jestem żadna Zosia tylko Kasia! – zawołała. A pan nie wie, że dzisiaj są Zielone Świątki? Nie szedł pan w pochodzie? Ja szłam, ale teraz muszę się wysikać – szepnęła i ruszyła w stronę najbliższej kamienicy. Przebiegła kilka kroków, po czym zatrzymała się na moment i zawróciła w moją stronę. Jak się pan pospieszy, to jeszcze pan zdąży, są dopiero przy pompie – o, słyszy pan jak śpiewają? Niech pan weźmie palemkę to pana wpuszczą do środka.
Przeżyłem. Trzy ulice dalej trafiłem na otwartą Żabkę. Zanim sięgnąłem po piwo wczołgałem się za ladę i przypadłem do łydek ekspedientek.
- Kocham was bezbożnice! – krzyczałem w euforii. – Kocham cię córko Kaina i ciebie Żydówko! Kocham was poganie, Murzyni i Cyganie! – darłem się w stronę stojących w kolejce ludzi. Bądźcie pozdrowieni barbarzyńcy, innowiercy i agnostycy – powtarzałem, sypiąc przy kasie bilon z portfela.
Dziękuję Ci apostato za uratowanie życia! – rzuciłem przy wyjściu w stronę ochroniarza.
Komentarze
11