Wtorek. Godzina? Nie mam pojęcia, ale słońce jest już dość wysoko na niebie. Budzi mnie ostry, przeszywający ból. Pierwsza myśl - odwrócić się i spojrzeć na rękę. Patrzę i, mimo paraliżującego dudnienia w głowie, uśmiecham się. Ręka jest na swoim miejscu (trochę chore, bo do dziś nie wiem czemu miałoby jej tam nie być). Kolejna myśl - porusz palcami. To już trudniejsze zadanie. Uff... po chwili, delikatnie, prawie nie zauważalnie, udaje mi się je unieść. Jest dobrze. Ale nagle przez głowę przemyka trzecia myśl, że przecież nie wiem nawet jak przebiegła operacja i czy udało się poskładać kość. Z odpowiedzią na to pytanie było jednak trochę gorzej, ponieważ na odpowiedź musiałabym czekać bagatela dwa tygodnie. Musiałabym, gdybym nie zapłaciła i nie poszła do lekarza prywatnie, ale o tym za moment. Zacznę może od początku.

Jazda konna od zawsze była moją pasją. Dawała mi poczucie wolności. Duża prędkość, wiatr we włosach, adrenalina. Sto razy lepsza od jazdy szybkim, sportowym cabrio. No, ale jak wszędzie i w tym sporcie wypadki się zdarzają. Schemat prosty: koń poniósł - ja spadłam. Diagnoza: poważne złamanie kości promieniowej. Szyna i skierowanie do szpitala na ewentualną operację. Trudno. Jak trzeba, to trzeba. Spakowana, z samego rana, pojawiłam się na Unii Lubelskiej. Kolejny schemat: standardowe czekanie na lekarza, przyjęcie na oddział i oczekiwanie na wolne łóżko. Potem badania krwi i tomografia, a na koniec sala operacyjna.

Smutek

Tuż przed zabiegiem zostałam poinformowana przez lekarzy, że po wszystkim ręka może już nie być w pełni sprawna, i że nie mogą dokładnie powiedzieć na czym ma owa operacja polegać, bo sami do końca nie wiedzą i wszystko okaże się dopiero po otworzeniu ręki. Ok, ale mimo wszystko parę łez potoczyło się po policzku. W końcu narkoza i ... cisza.

Po wszystkim, podłączona do kroplówki i mnóstwa kabelków, obudziłam się dość późno i tylko na moment, ponieważ pielęgniarka zaaplikowała morfinę i znów odpłynęłam w objęcia Morfeusza. I tu wracamy już do początku mojej krótkiej opowieści.

Żal

Pierwszy problem pojawił się już dzień po zabiegu. W tym momencie na wspomnienie tamtego dnia przychodzi mi do głowy tylko jedno - śmiech na sali. Jako pacjentka szpitala, czułam się jak aktorka serialu "Daleko od noszy". Naprawdę!

Poranny obchód: na salę pooperacyjną wpada przynajmniej tuzin lekarzy. Tylko jeden podchodzi do mnie. Każe poruszać palcami i kiwa głową. Moje pytania dotyczące operacji zbywa krótko: "Dziś wraca pani do domu. Przyjdę porozmawiać przed wypisem". I tyle. O godzinie 15-tej pielęgniarka przynosi wypis, a lekarza jak nie było, tak nie ma. "Proszę zwolnić łóżko, bo inni pacjenci czekają". Spoko. Zwalniam łóżko i wybieram się na poszukiwanie kogoś, kto byłby w stanie udzielić mi jakichkolwiek informacji na temat dnia wczorajszego. I, co ciekawe, nikt nic nie wie, a lekarza zajmującego się mną już nie ma. Aha... Kazali opuścić szpital, to opuszczam. W tym czasie muszę jeszcze tylko poprosić pielęgniarkę o wyjęcie wenflonu, bo o tym też nikt nie pamiętał. Coraz ciekawiej. Czytam wypis ze szpitala: „wieloodłamowe złamanie głowy kości promieniowej”. Brzmi groźnie. Dalej: „otwarte nastawienie i stabilizacja śrubami”. Zalecenia: „przez 4 tygodnie nosić chustę, po 10 dniach zdjąć szwy, po 14 pojawić się na kontroli”. I koniec. Czuję się lekko niedoinformowana.

Nadzieja

Więc po paru dniach obieram kierunek - gabinet prywatny. Tam czuję się już całkiem inaczej - lekarz zainteresowany i dociekliwy. Dopiero u niego dowiaduję się, że opatrunki na szwach mam zmieniać, że muszę jak najwięcej ćwiczyć rękę, aby nie było przykurczy itp. Zleca zrobienie RTG i żegna mnie słowami: "Spoko młoda, będzie dobrze".

Zdziwienie

Czy dopiero, gdy człowiek zapłaci, może spać spokojnie? Ale idźmy dalej. Po tygodniu wracam, ze zdjęciem i uśmiechem, bo ręka mniej boli, bo z każdym dniem mogę już coraz sprawniej nią poruszać, ale moje szczęście nie trwa zbyt długo. Doktor mówi, że jest problem, ponieważ zostawiono mi drut, którego nie powinno być, a który wystaje poza strukturę kości i mam wstrzymać rehabilitację. Mówi także, że drut będzie można usunąć dopiero po zakończeniu procesu zrastania, czyli za około miesiąc. Początkowo myślę, że to jakiś koszmarny żart. Przecież zaledwie tydzień wcześniej słyszałam, że szybka rehabilitacja jest ważna, nawet bardzo ważna dla prawidłowej ruchomości, a tu kolejny miesiąc czekania. Jednak to nie żart, ale najlepsze jeszcze było przede mną.

Szok

Wściekła, kieruję się z powrotem na Unii Lubelskiej. Mam szczęście - przyjmuje mnie lekarz, który przeprowadzał operację. Ciekawa, czekając na opinię, nie zamierzałam wychylać się z informacją, że konsultowałam się prywatnie. I co usłyszałam? Na wstępie pretensje, dlaczego nie ćwiczyłam ręki. A czy ktoś mi o tym w szpitalu powiedział? Nie. I tłumaczenie lekarza, że musiał wyjść, że coś tam. Robiło się coraz ciekawiej. Badanie ręki, kiwanie głową i wzdychanie. Nagle pytanie: " Panie doktorze, a prześwietlenia nie trzeba zrobić?" - "A tak, tak trzeba". Czy gdybym o to nie zapytała, to w ogóle nie miałabym zrobionego zdjęcia? Tego się już nie dowiem. W każdym razie mówię, że już nie trzeba, bo zdjęcie mam przy sobie. I jego zdziwiona mina. W tym momencie spodziewałam się usłyszeć tłumaczenia, ściemnianie, że jeszcze jedna operacja potrzebna, czy tym podobne, ale na pewno nie słowa, które padły z jego ust. A jakie mianowicie? Że ten drut jest potrzebny, że to tak specjalnie, że to jakaś tam metoda, i ciąg jakiś dziwnych nazw, które zupełnie nic mi nie mówiły, i że on już tam zostanie, bo nie ma potrzeby go usuwać. Szok! Kolejne zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że mam zacząć rehabilitację, zgłosić się do fizjoterapeuty.

A na koniec - brak odpowiedzi na kluczowe pytanie

Wyszłam, nie wiedząc co tak naprawdę mam teraz robić. Dwóch lekarzy - dwie różne opinie i pytanie samo cisnące się na usta: komu wierzyć? Lekarzowi, który potraktował mnie obojętnie, nie racząc nawet poinformować mnie o stanie mojego zdrowia, czy może lekarzowi, któremu zapłaciłam za badania, ale który z przejęciem interesował się moim stanem?