Jeden z najbardziej znanych tygodników opiniotwórczych w kraju, nadał obecnym absolwentom polskich uczelni niezbyt chlubny przydomek – nazwał ich pokoleniem „śmieciowym”. Pod tym pesymistycznym terminem kryje się odwołanie do charakteru prac, jakie podejmują - są to najczęściej „umowy o dzieło”, „umowy na zlecenie”, bardzo niewielu młodych ludzi ma szansę na stałe etaty.

Skończyłam studia nieco ponad rok temu. Pełna optymizmu i umiarkowanej wiary we własne możliwości, myślałam, że znalezienie pracy to kwestia kilku miesięcy. I rzeczywiście -  zaledwie  kilka tygodni po odebraniu dyplomu, odnalazłam swój kąt w jednej z największych szczecińskich bibliotek. Szkopuł tkwił jednak w tym, że była to praca w charakterze wolontariatu. Perspektywa pięciomiesięcznej bezpłatnej praktyki  nie przerażała, ponieważ miałam nadzieję, że po tym okresie moje szanse na zatrudnienie w bibliotece znacznie wzrosną.

Był to dobry czas, do dziś wspominam go z łezką w oku. Miałam szczęście spotkać wielu ciekawych ludzi, odbyć wartościowe rozmowy. W bibliotece panowała familijna, ciepła atmosfera. Klimat uległ wprawdzie ochłodzeniu, gdy wyjawiłam chęć starania się o stałą pracę w bibliotece, niektóre relacje nie uległy jednak zmianie. Z ochotą wypełniałam powierzane mi zadania i, gdy wracałam do domu o szesnastej, miałam poczucie spełnionego obowiązku. Kierownik działu był bardzo zadowolony z efektywności oraz tempa, z jakim wykonywałam swoje powinności. Niestety – ostatnie słowo należało do dyrektora, a dyrektor powiedział stanowczo: „Przykro mi, ale nie mamy i w najbliższym czasie nie będziemy mieć żadnych etatów dla nowych pracowników”. Z żalem zabrałam więc swoje manatki i, po pięciu miesiącach, zakończyłam przygodę z biblioteką.

Wtedy rozpoczęły się prawdziwe perypetie. Czas nadziei i rozczarowań, chwilowe radości i długie momenty zwątpienia.

Pierwszym moim krokiem była publikacja ogłoszenia w Infoludku brzmiącego: „Doktorantka z zacięciem literackim poszukuje pracy” (robię doktorat z filozofii). Na odzew nie trzeba było długo czekać. Oferty posypały się niczym z rogu obfitości – miałam propozycję pracy jako telemarketerka, modelka pisząca z niemieckimi internautami na czacie erotycznym, czy księgowa w lombardzie. Żadna z propozycji nie pokrywała się jednak z moimi zainteresowaniami i planami.  Codziennie zaglądałam do różnych portali pracy, wysyłałam CV do wielu firm, najczęściej jednak moje maile pozostawały bez odpowiedzi.

Pewnego dnia, oglądając program regionalny w telewizji, dostrzegłam obiecujące ogłoszenie: „TVP S.A. poszukuje dziennikarzy! Przyjdź do siedziby telewizji i złóż swój życiorys! Rekrutacja trwa!”

Nigdy nie miałam predyspozycji oratorskich, przemawianie do większego grona słuchaczy zawsze kosztowało mnie sporo stresu. W ogłoszeniu jednak wspominano o „dziennikarzach”, a było to szerokie pojęcie – dziennikarz telewizyjny to przecież nie tylko prezenter, mógł on także dbać o oprawę literacką programów… tak przynajmniej wtedy sądziłam. Zaniosłam więc aplikację na Niedziałkowskiego i czekałam na telefon.

Ku mojemu zaskoczeniu, telefon zadzwonił i zaproszono mnie na casting. „Casting” zabrzmiał nieco złowieszczo, szybko jednak odsunęłam na bok wątpliwości. Do castingu przygotowałam się sumiennie. Przez kolejny tydzień pilnie śledziłam pasmo programowe telewizji, notowałam najważniejsze informacje odnośnie jej funkcjonowania.

  Gdy przybyłam na spotkanie, spostrzegłam wielu młodych ludzi, ćwiczących dykcję i intonację. Choć w tamtej chwili zapaliło mi się w głowie pomarańczowe światło, nie chciałam się martwić na zapas. Czerwone światło zapłonęło, gdy usłyszałam relacje osób wychodzących z sali castingowej. Jak się okazało, sala ta była zaimprowizowanym studiem telewizyjnym – należało stanąć przed kilkuosobowym gronem dziennikarzy TVP (w tym przed zarządem telewizji), przeczytać zadany tekst, opowiedzieć o sobie oraz przeprowadzić wywiad z wybranym członkiem jury. Poczułam, że oblewa mnie zimny pot. Miałam wrażenie, że wszystkie moje koszmary osiągnęły swoją kulminację. Ponieważ jednak nie należę do osób „chowających głowę w piasek”, postanowiłam wziąć udział w tej próbie. Wypadłam, jak się domyślacie, tragicznie. Wyjaśniłam jury, iż nie sądziłam, że jest to casting przeznaczony dla prezenterów. Dodałam też, że bardziej sprawdziłabym się pod kątem pisarskim lub tłumaczeniowym. Po pół godzinie męki, szacowne gremium obiecało, że wkrótce się do mnie odezwie.n

Owszem, dostałam odpowiedź, tyle tylko, że była ona negatywna. Nie zdziwiłam się tą decyzją, ponieważ mój występ w studiu telewizyjnym przypominał bardziej tragikomedię niż rzetelną, prezenterską relację.      

Kilka tygodni po feralnej wizycie na Niedziałkowskiego zaproszono mnie na rozmowę kwalifikacyjną do agencji reklamowej – poszukiwano copywritera, przy czym nie musiała być to osoba, która posiada duże doświadczenie zawodowe. Spotkanie przebiegło pomyślnie i po kilku dniach przysłano mi próbne zadanie reklamowe. Uświadomiłam sobie wtedy, jak mylne było moje wyobrażenie o pracy copywritera: do niedawna sądziłam, że do wykonywania tego zawodu wystarczą zacięcie literackie i bogata wyobraźnia. Cechy  te nie okazały się jednak szczególnie  pomocne przy pisaniu sloganu reklamowego dla Polskich Kolei Państwowych. Należało umiejętnie i zwięźle przekazać swą koncepcję, przestawić się na schematy myślowe potencjalnego odbiorcy oraz zastanowić się nad tym, jakie hasła przemówiłyby do wyobraźni pasażerów PKP.

Męczyłam się nad tym zadaniem  dwa dni, ale rezultaty okazały się niewymiernie. Mój tekst nie przekonał dyrektora agencji reklamowej i musiałam marzenia o karierze copywritera odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość.  

Po raz kolejny wsiadłam do pędzącego „pociągu do pracy” –  minęłam stację „Przykro nam, ale nie ma pani doświadczenia”, przejeżdżałam przez miejscowości „Koneksje Wielkie” oraz  „Koligacje Małe”.  W pewnym momencie dopadła mnie apatia i poczucie, że moje wykształcenie i certyfikaty językowe na nic się nie przydadzą.

Postanowiłam w końcu udać się na staż z Urzędu Pracy. Najpierw zainteresowałam się ofertą pracy na stanowisku sekretarki, gdzie wymagana była dobra znajomość języka niemieckiego, biegła obsługa komputera i skrupulatność. Okazało się jednak, że biuro mieściło się na drugim końcu Szczecina i, na dodatek, musiałabym od ósmej do szesnastej siedzieć samotnie w maleńkim pokoiku –  właścicielka biura była w zagrożonej ciąży i nie mogła ruszać się z domu. Mimo mojej desperacji, wiedziałam intuicyjnie, że nie będzie mi dobrze w takim klimacie.

Nadeszła teraz pora na konkluzję, szczęśliwy finał mojej tułaczki. Spodziewacie się zapewne optymistycznej puenty, zdania: „mimo wielu przeciwności, odnalazłam pracę, w której się realizuję”. Nie jest to jednak cała prawda. Spełniam się wprawdzie pisząc dla wszczecinie.pl, cieszę się, że mam możliwość podzielenia się z Wami moimi refleksjami, lecz z pracą  dalej nie jest różowo. Zdecydowałam się niedawno udać do jednej ze szczecińskich bibliotek i zapytać o możliwość odbycia półrocznego stażu dofinansowanego z Urzędu Pracy. Okazało się, że biblioteka potrzebuje nowych pracowników i –  ostatecznie – znalazłam tam swój kąt. Jest to jednak tymczasowe, paromiesięczne rozwiązanie –  po upływie tego czasu, znowu stanę twarzą w twarz z widmem bezrobocia. Mimo wszystko, mam wrażenie że los się do mnie uśmiechnął. Nawet jeśli jest to szczerbaty uśmiech.

Kolejna odsłona cyklu felietonów ”Zapiski pewnej realistki" już za 2 tygodnie w czwartek. Wszystkie felietony do przeczytania tutaj.