Jak mówi Maria Łopuch, historyk sztuki, autorka albumu „Eysymont. Ślad na ziemi”: - Mieli w sobie mnóstwo siły życiowej i artystycznej, strasznie chcieli żyć i pokazać, co umieją.
Jarosław Eysymont, malarz: - Musiałem posprzątać piwnicę i znalazłem w niej strasznie zakurzony obraz ojca z wczesnych lat 50. Nie uszkodzony, tylko ma na sobie centymetr kurzu. Jak wyjdzie słońce wyniosę go na podwórko. Poradzę się moich uczennic, które ukończyły konserwację - jedna nawet konserwację obrazów współczesnych, jak dobrze usunąć ten kurz.
Grupa Sopocka
Nie byli pierwsi. Środowisko budowali już tu artyści, którzy przyjechali do Szczecina zaraz po wojnie. Widzieli jak Łukasz Niewisiewicz, który był jednym z pionierów malarzy, którzy osiedlili się w Szczecinie, chodzi jeszcze w mundurze wojskowym, bo to było jedyne ubranie jakie miał.
Oni przyjechali zwartą grupą - jesienią 1953 roku. „Głos Szczeciński” donosił, że Ministerstwo Kultury i Sztuki skierowało na stały pobyt do Szczecina 14 młodych artystów plastyków, absolwentów Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Sopocie (ze względu na zniszczenia Gdańska uczelnia najpierw tam miała siedzibę).
Przeżyli wojnę (wybuchła rok po tym jak Tadeusz Eysymont skończył w rodzinnym Rypinie podstawówkę, a w czasie okupacji został wywiezionyna przymusowe roboty do Swinemünde, gdzie malował u-booty), ale jak mówi Maria Łopuch, historyk sztuki, autorka albumu „Eysymont. Ślad na ziemi”: - Mieli w sobie mnóstwo siły życiowej i artystycznej, strasznie chcieli żyć i pokazać, co umieją.
- W Szczecinie bez przerwy robili wystawy, chcieli być obecni. Potem chcieli być obecni w Polsce, więc stworzyli Festiwal Polskiego Malarstwa Współczesnego - opowiada Jarosław Eysymont, syn Tadeusza Eysymonta. - Na pierwszą edycję w 1962 roku nadesłano kilkaset prac. Przychodzili do pracowni ojca jurorzy, tacy jak Stefan Gierowski czy Jonasz Stern i rozprawiali o malarstwie.
- Bo wtedy ludzie się spotykali - dodaje. - W Klubie 13 Muz, w pracowniach, toczyli zażarte dyskusje o sztuce i komentowali najważniejsze wydarzenia, czyli takie jak film „Wałkonie” Federico Felliniego czy śmierć Marilyn Monroe.
Czy Tadeusz Eysymont był liderem Grupy Sopockiej, rok po przyjeździe do Szczecina został szefem tutejszego oddziału Związku Polskich Artystów Plastyków. Malarka Janina Kosińska powie, że po prostu był z nich najdojrzalszy (pracuje w czasie studiów w Urzędzie Skarbowym, zakłada rodzinę, rodzi mu się pierwszy syn). - Raczej był najbardziej zdeterminowany, żeby tu być - stwierdza Jarosław Eysymont. - Wszystko za sobą zostawił i przyjechał tu do Terra Nova. W 1975 roku w wywiadzie dla „Kuriera Szczecińskiego” Tadeusz Eysymont powie „jestem jak gdyby urodzony w Szczecinie”.
Wygrzebane w gruzach
Album „Eysymont. Ślad na ziemi” (z białą okładką białego kruka) stoi w witrynie księgarni Sedina na rogu alei Wyzwolenia, której patronem był wtedy Roosevelt. W czynszowej kamienicy przy tej ulicy zamieszkali też Eysymontowie.
Tu po obu stronach zachowały się kamienice, w pobliżu jeszcze szpital i „Dana”. Ale poza tym wszędzie długo leżał gruz. Podwórkowe bandy formowały się pod czułym okiem babć, czasem podających przez okno wnukom kromkę chleba z cukrem. Na Niebuszewie jest wtedy dużo małych warsztatów ślusarskich. Tadeusz Eysymont nosi do nich garnki wygrzebane w gruzach, ślusarze mu je tną, topią, obrabiają jak chciał. Blaszki potem nakleja na obrazy materii. Interesowały go nowe techniki. - Powierzchnia obrazów Tadeusza Eysymonta nigdy nie była gładka. To malarz, który usiłuje wyjść z płaszczyzny - mówi Maria Łopuch.
Pamięć i materia
W czasach Stalina ten typ wyobraźni nie miał prawa istnieć, ale kiedy kończyli studia było po socrealizmie więc łapali oddech w abstrakcjonizmie. Eysymont będzie mu wierny do końca. Na obrazach Tadeusza Eysymonta wypiętrzają się monochromatyczne materie, jakby między chaosem a porządkiem kształtowała się Ziemia.
W latach 80. Tadeusz Eysymont jedzie na plener do Uzbekistanu, tam czuje swoją wartość, pisze do ministerstwa kultury o stypendium, którego nie dostaje. Przez Desę sprzedaje sporo obrazów, które wywożą Skandynawie, dla nich to okazyjna cenę za sztukę współczesną. Z wyjazdu do Szwecji przywozi zestaw młoteczków, które przydadzą się do wystukania czekanki, miedzianej metaloplastyki, która była ozdobą sali balowej hotelu Neptun, a teraz leży w magazynach Galaxy. - Największą wartością człowieka jest pamięć. Bez pamięci o poprzednich pokoleniach trudno tworzyć przyszłość - mówi Andrzej Łazowski, artysta fotograf, prezes stowarzyszenia Czas - Przestrzeń - Tożsamość, wydawca albumu o Tadeuszu Eysymoncie, a wcześniej w tej serii o malarzach Erazmie Kalwaryjskim oraz Marianie Nyczce. Kolejną cześć planuje poświęcić twórczości małżeństwa Jerzego Brzozowskiego i Janiny Kosińskiej, też „sopoczan”.
Maria Łopuch o Grupie Sopockiej: - Wnieśli w szczecińskie życie plastyczne nową energię i nowe trendy. Był tu przed nimi Marian Tomaszewski, który uprawiał nowoczesne malarstwo, ale on się pojawił i wyjechał. Oni przyjechali i wszyscy zostali w Szczecinie do końca życia. A przecież nie tylko uprawiali malarstwo sztalugowe, ale brali udział w życiu miasta: projektowali plakaty, układali mozaiki, dekorowali statki w stoczni. To były czasy, kiedy umiejętności plastyków chciano wykorzystać w życiu publicznym.
Galeria Piastów 75
Kiedy Mieczysław Welter na początku lat 60. wyjechał (pozostawiając po sobie pomnik Króla Maciusia I) jego pracownię w budynku gospodarczym w podwórzu kamienicy przy al. Piastów 75 przejął Tadeusz Eysymont.
Kiedyś Jarosław wpada do pracowni taty, Hasior i Eysymont siedzą przy kozie i uprawiają „gazownictwo”.
Podłoga z twardych pilśni, pomalowana olejną, strasznie się brudzi. Wokół jest dużo zakładów stolarskich. Syn ma co jakiś czas zbierać trociny. Do tego trochę wody, szczota i brud idealnie schodzi.
- Ojciec nie chciał, żebym był artystą. Uważał, że człowiek musi oddać życie tej dyscyplinie. Wiedział co to znaczy siedzieć w pracowni i malować obrazy, nie będąc człowiekiem obrotnym, żyjąc obok. Ale będąc outsiderem widzi się więcej - dodaje Jarosław Eysymont.
Ściana Uśmiechu
Do końca ubiegłego roku na placu, gdzie stała fontanna Ściana Płaczu, oglądać można było rysunki satyryczne Henryka Sawki pod hasłem Ściana Uśmiechu. A w witrynie pobliskiego Obiektu Kreatywnego Jadwiga stał portret „Smutnego faceta”, który w pracowni Jarosława Eysymonta wypatrzył kierownik „Jadwigi” Rafał Bajena. W latach 80. na festiwalu Polskiego Malarstwa Współczesnego skandynawski kurator „Smutnego faceta” wybrał na ogólnopolską wystawę malarstwa w Królewskiej Duńskiej Akademii Sztuki, gdzie wisiał obok płócien Pągowskiej, Modzelewskiego. - To był taki moment, który pozwalał wierzyć, że sztuka jest istotna - mówi autor obrazu Jarosław Eysymont. - Bo tego typu niekomercyjne obrazy (kto chce powiesić w salonie smutnego faceta?- red.), nie pasowały do gustów naszego społeczeństwa (był rok 1986).
Podwórko Eysymonta
Trzynaście lat temu zdemontowano mozaikę z nieistniejącego już budynku Dany. Na elewacji fryz Tadeusza Eysymonta ciągnął się 20 metrów nad sklepowymi witrynami. Reliefy unosiły się na tle srebrzącego się tła z kostek mozaiki. Formy malarz robił w swojej pracowni. Do cementu dodawał styropian, pigmenty mieszał z żywicami, co dawało efekt ceramiki, technologia była własna, nowatorska. - To było współczesne dzieło sztuki, abstrakcyjna forma, a ludzie z branży odzieżowej, którzy to zamawiali, wyobrażali sobie, że to był cykl wykrojów do sukienki czy garsonki - wspomina Jarosław Eysymont, który pomagał ojcu.
W soboty Jarosław Eysymont uczy w pracowni młodzież malarstwa. Z przerwą na studia w PWSSP w Poznaniu, życie spędził w Szczecinie i zanurzył się w opisywanie swojego miasta: od abstrakcji po realizm, jak w jego cyklu o szczecińskich podwórkach, niby realistycznych, ale które pozostają w jakimś metafizycznym zawieszeniu. - Te nasze podwórka, w szarościach, są nie porównywalne do innych miast. Nauczyłem się dostrzegać w nich kolor - mówi.
Pytam o mozaikę, którą układa na ścianie „jaskini” Eysymontów (ojciec odszedł w 1991 roku). - Próbuję zostawiać ten ślad na ziemi - uśmiecha się. - Nie będę rzucał kaflami o ziemię, rozbijał ich młotem., tylko jak Grecy, każdy mały kawałek pieczołowicie obrabiał. To oddaje ducha prawdziwej mozaiki, która jest jedną ze szlachetniejszych dyscyplin w sztuce.
Komentarze
1