Marynarze, jak czuli zapach chleba, to już przy mnie siedzieli – uśmiecha się Andrzej Wojciechowski.


Piekarze fundują samolot

Przekazanie samolotu myśliwskiego pod nazwą „Piekarz powiatu Warszawskiego” – daru, który tamtejszy cech piekarzy ufundował polskiej armii odbyło się na warszawskich Polach Mokotowskich 2 lipca 1939 roku. Nad głowami tłumu pokazano brawurową akrobację lotniczą oraz pokaz skoku ze spadochronem.

W pierwszym rzędzie obok dostojnika z ministerstwa przemysłu i handlu stało dwóch dumnych piekarzy inicjatorów zbiórki – starszy Cechu piekarzy miasta stołecznego Warszawy Bronisław Magiera i starszy Cechu piekarzy powiatu warszawskiego Franciszek Wojciechowski. „Oby więcej było takich Magierów i Wojciechowskich w społeczeństwie polskim” – przemawiał po żołniersku generał broni Leon Berbecki.

Ten cytat na pierwszej stronie, akt nadania i obszerną relację z uroczystości zamieścił przedwojenny tygodnik „Piekarz Polski”, organ Stowarzyszenia Właścicieli Piekarń Rzeczpospolitej Polskiej wydawany z winietą, w której dwa lwy pod koroną trzymają obwarzanek. Artykuł oprawiony w ramkę z paskiem w kolorze starego złota wisi w piekarni „Wojciechowski” z ul. Krzywoustego 80 w Szczecinie.

Dwa kamienie

Franciszek Wojciechowski we wrześniu 1945 roku dostał glejt z Wydziału Aprowizacji i Handlu Zarządu Miejskiego miasta Szczecina, że piekarnia przy Hohenzollern 80, którą się mu powierza, nie podlega kwaterunkowi wojskowemu i rekwizycji.

Od 1920 roku prowadził własną piekarnię „Wzorową” w Piasecznie. – Wszystko odkreślił grubą kreską i wyjechał do Szczecina zacząć nowe życie z drugą żoną – tłumaczy syn. W Szczecinie dostał adresy 12 piekarń i wybrał tę nieopodal placu Zwycięstwa. Roześmiana para stoi na zdjęciu koło kina Pionier. Ona jest od niego 25 lat młodsza, wcześniej była u niego ekspedientką. W 1947 roku rodzi im się syn Andrzej.

Do 1947 roku Franciszek Wojciechowski pracuje w piekarni wespół z jej przedwojennym właścicielem Otto Leverentzem. Po wojnie Wojciechowscy zajęli jego apartamenty na pierwszym piętrze, a on przeniósł się na trzecie. Wybudował tę kamienicę z piekarnią w 1903 roku. Na podwórzu miał stajnię i dwie pary koni, którymi rozwoził pieczywo. „Pozwól mi pracować w piekarni dopóki nie wyjadę”, poprosił Wojciechowskiego. Zaprzyjaźnili się. Po wojnie „poniemieckimi” końmi polski piekarz jeździł po mąkę dla piekarni prosto z wagonów.

– Jak w połowie lat 90. musiałem rozebrać poniemiecki piec, który nie spełniał norm ekologicznych, bo piec ceramiczny był opalany węglem, to u jego podstawy zobaczyłem ułożone dwa wielkie kamienie, głazy, które trzymały temperaturę – opowiada Andrzej Wojciechowski.

Tato mówił: „Chleb jest darem życia”

– Rozwijał piekarstwo i działał bardzo mocno społecznie – mówi Andrzej Wojciechowski. – Zajął się więc budowaniem struktur rzemiosła. Pomagał osiedlającym się rzemieślnikom przy załatwianiu formalności. Kontaktował się w tej sprawie z prezydentem Piotrem Zarembą.

Otwierał cechy powiatowe: w Świnoujściu, Nowogardzie, Gryfinie.

Mama budziła synów raniutko przed szkołą. – Musiałem najpierw blachy, foremki, ojcu wyczyścić – wspomina Andrzej jak miał dziewięć lat. – Potem mycie, na śniadanie kaszka manna, chałka i do szkoły. Drożdżówki nosiłem biednym kolegom z Pomorzan, którzy mieszkali w suterenach, gdzie góra budynku była w ruinie.

Wspomnienie: – To było pod koniec lat 80. Dwie starsze panie odzywają się po niemiecku „My jesteśmy córkami Leverentza”. Chciały jeszcze zobaczyć piekarnię.

Kelner w Kaskadzie, ochmistrz na morzu

– A mnie ciągnęło na morze – wspomina Andrzej Wojciechowski. – Uczyłem się w liceum w „Dwójce”, stamtąd blisko na Wały Chrobrego, chodziliśmy na wagary i patrzyliśmy, jak statki wypływają. Marzenia były.

Ale żeby zrealizować marzenia, musiał najpierw odbyć staż w gastronomii.

– Z wykształcenia jestem żywieniowcem, studiowałem w SGGW w Warszawie. W Szczecińskich Zakładach Gastronomicznych dostałem skierowanie do Kaskady – mówi. – Przeszedłem tam drogę od kuchni i sali, przez zaopatrzenie, rozliczenia, by zostać kelnerem.

W najbardziej znanym lokalu rozrywkowym w Europie. – Regulamin nakazywał, że na salę kapitańską można było wejść tylko w krawacie. My kelnerzy mieliśmy po kilka krawatów z gumką, klienci na nie wchodzili, potem je nam oddawali - uśmiecha się.

Z obiadów abonamentowych korzystała firma PŻM, pani, która mustrowała zapytała: „Panie Andrzeju, nie chciałby pan dla nas pływać?

Jedenaście lat na morzu: od pomocnika stewarda do ochmistrza, szefa działu hotelowego na statku. – Po kapitanie najważniejsza osoba, bo wiadomo, jedzenie na statku rzecz święta, a rejsy długie, do Japonii, Australii – mówi Andrzej Wojciechowski. – Na takim rejsie do Japonii pomyślałem: „Czy ja bym na statku chleba nie upiekł?”. Znałem receptury, bo ojciec nas z bratem fachu od małego uczył.

Potem szła fama wśród marynarzy, że gdzie na statku będzie Wojciechowski, tam będą chleb, maślane bułeczki, drożdżóweczki. – Marynarze, jak czuli zapach chleba, to już przy mnie siedzieli – uśmiecha się.

Ostatni rejs Andrzeja Wojciechowskiego: – Mieliśmy przypłynąć przed Wigilią, ale rejs się przedłużył i Wigilia zastała nas na morzu. 34 facetów płakało z tęsknoty i ja też płakałem. Pomyślałem: „Co ja tutaj robię, po rodzicach będę miał swój interes (w 1977 roku umiera Franciszek Wojciechowski). W drugi dzień świąt przypłynęliśmy do Gdańska, a ja do kapitana mówię, że schodzę z pływania.

„Tak będzie smakował nasz chleb”

W 1979 roku przejął piekarnię po ojcu. Po pierwszym wypieku powiedział do żony: „Tak będzie smakował nasz chleb”. – To był chyba najsmaczniejszy chleb jaki jadłem – wspomina. – Zacząłem mechanizować „staruszkę” i robić z niej nowoczesną piekarenkę.

Stajnię przerobił na magazyn mąki. W 1983 roku poszerzył ofertę o cukiernię.

Parę lat pracował w Chicago, gdzie zobaczył piekarnictwo przemysłowe i polepszacze, a koledzy piekarze powiedzieli mu, że „to przyjdzie też do was”. – W latach 80. na terenie Szczecina było 200 małych piekarń, dziś w mieście działa 11, reszta to już przemysł piekarniczy – mówi.

Andrzej Wojciechowski przywrócił rangę chlebowi szczecińskiemu. Nad recepturą pszenno - żytniego bochenka sprzedawanego przed wojną jako Stettinerbrot pracował prawie cztery lata. W 2015 roku ministerstwo rolnictwa wpisało go na prowadzoną Listę Produktów Tradycyjnych.

Na targach w Poznaniu za chleb szczeciński dostał „Perłę”.

Kilka lat był selekcjonerem reprezentacji Polski piekarzy na puchar świata i puchar Europy. – Tym, co chcieli się ode mnie uczyć mówię, że przez rzemiosło można poznać świat – pokazuje zdjęcie, gdzie stoi wśród najlepszych piekarzy z Polski pod wieżą Eiffla, kiedy Francuzi fetowali w Paryżu Święto Chleba.

Wciąż pracuje, choć tradycje zawodowe rodziny i historię piekarni przy Krzywoustego kontynuuje już jego syn Przemysław.