Ostatnie karty historii Szczecina odwracał wiatr – grudniowy, sierpniowy, znowu grudniowy... zawsze ten sam wiatr wolności. I przyszła upragniona.
Żebracy uliczni są tatuażem Szczecina. Owszem, niezbyt estetycznym, ale też niepozbawionym ekspresji. Co z tego, że gród gryfa nie ma starego rynku, centralnego placu miejskiego, promenady spacerowej jak droga do nieba... i tym podobnych przypadłości innych miast. W Szczecinie, gwieździe Północy, jest egzotyka na miarę największych metropolii basenu Morza Śródziemnego - slumsy, osobowe slumsy na codziennym posterunku wzdłuż głównych ulic miasta. Niektórzy mówią: kamienie milowe przy szczecińskiej trasie prowadzącej do kapitalizmu, sytego kapitalizmu. Niestety, ich ilość dowodzi ciągle, że droga jeszcze daleka – nieomal jak stąd do wieczności.Szczecińskie kamienie milowe nie są więc z kamienia, są z krwi i kości, z głodu i pragnienia, z godności... właśnie... czy kamienie mogą mieć ludzką godność ...Czy ich pozycja – na trotuarze, na klęczkach, z wyciągniętą ręką, proszalną miną daje cień szansy na zachowanie tego, co brzmi dumnie? Czy przechodzień - czasem na ich widok sięgający po drobne - pragnie sycić cudzy głód czy własne sumienie? Czy... czy... czy ... Pytania, które straszą jałową retoryką i... czyrakiem na języku. To chyba nie jest problem egzystencjalny. Przypuszczam, że jedni żebracy mają głowę pełną pytań o istotę bytu, inni pustą jak pustynia, nie licząc piasku. Są zapewne pod tym względem reprezentatywni dla całej populacji. Ich specyfikę określa zawartość kieszeni, nie głowy. Życzliwi mówią, że to przypadki kompletnej niepraktyczności lub ułomności, nieżyczliwi przebąkują o leniwym cwaniactwie. Tak czy inaczej dekorują skórę miasta jak tatuaże ciało napakowanego osiłka - tandetnie. Na koniec w charakterze przesłania: Między liberalnym prawem do żebrania a żebraniem realnym, lub grzebaniem w śmietnikach z powodu upokarzającej nędzy, istnieje przepaść, której nie zasypie żadna lawina słów. Potrzebne jest działanie ojców miasta.
Księcia pana nie było w domu, to znaczy na Zamku. Nie zszedł więc po okazałych schodach na powitanie. Jak się dowiedziałem, ostatni Książe zachodniopomorski zszedł – z tego świata – w 1637 roku. Schodząc póki co po schodach, pomyślałem, że to za duży szmat czasu, aby okazywać żałość. Na komnaty książęce nie miałem ochoty, bez Księcia tracą charyzmę. Z konieczności więc przemierzałem dziedzińce zamkowe. Zawszeć to frajda wydostać się z plebejskich zaułków miasta i stąpać śladami Księcia krwi oraz jego świty. Kończono właśnie renowację murów Zamku. Demokratyczne dziś hołubi wszelkie ślady feudalnego wczoraj, bo to i historyczna egzotyka, i okazja do skrytych marzeń władzy o władzy. Zresztą w przypadku Zamku Książąt Pomorskich w Szczecinie zadecydował przypływ funduszy unijnych. A że kasa ma swoją czarodziejską siłę, zobaczyłem, jak zabiedzona budowla na wzgórzu nad Odrą przeobraża się w ciężkawą, ale niepozbawioną uroku rezydencję godną dawnych władców Pomorza. A może by tak – pomyślałem – zaprosić najświetniejszego z nich, czyli Bogusława X, ugościć w Sali Anny Jagiellonki, i poruszonego do głębi uniżenie prosić o... Na przykład, aby jednym wielkoksiążęcym gestem nakazał wasalom odrestaurować całą szczecińską secesję... I wtedy dopiero Europa zagościłaby na stałe w oczach mieszkańców miasta.
Komentarze
0