Czy naziści i Sowieci byli siebie warci? Być może, ale to rosyjscy komuniści rozstrzelali polskich oficerów w Katyniu, podczas gdy Niemcy więzili ich w obozach jenieckich, co prawda w skandalicznych warunkach, ale ze zdecydowanie większymi szansami na przeżycie. Jednym z takich obozów był ten w Woldenbergu, dzisiejszym Dobiegniewie. To właśnie z niego zaczął swoją zawiłą wędrówkę ku Szczecinowi kolejny bohater cyklu "Pionierzy Szczecińscy".
Eugeniusz, urodzony w 1905 roku, był oficerem, dowódcą kompanii podczas wojny obronnej 1939 roku, ciągle niefortunnie nazywanej kampanią wrześniową. Tą nazwę wymyślili hitlerowcy, aby podkreślić, że pokonanie Polski było błyskawiczną, nic nieznaczącą akcją, pierwszym kroczkiem prowadzącym do zdecydowanie ważniejszych sukcesów, które przyszły później. Warto o tym pamiętać.
Eugeniusz miał szczęście i znalazł się po odpowiedniej stronie Bugu. Trafił do Woldenbergu, a nie do Katynia. Najpierw jednak był Braunschweig, gdzie całe niemieckie rodziny przychodziły oglądać jeńców za drutami. Wytykano ich palcami kierując w ich stronę wyzwiska. Niemieckie dzieci miały spluwać w ich kierunku i pokazywać język. Bohater, który wywodził się z Pomorza, nie potrafił zrozumieć takiej postawy. Pisał: Dlatego Pomorzacy z Bydgoszczy, Chojnic czy Gdańska tak chętnie nawiązywali z Niemcami rozmowy na jeden temat: dlaczego tak postępowali z nami, dlaczego tak nienawidzili, (…) mimo, że Niemcom zamieszkałym na Pomorzu powodziło się tak dobrze. Niektórzy zgadzali się z nami, ale najczęściej odnosiło się wrażenie, że zaczadzeni byli propagandą. Przypuszczaliśmy, że gdyby mieli więcej wyobraźni nie byliby tak chętnie szli za Hitlerem. Warto zapamiętać te słowa. Ludzie ciągle dają się uwodzić ideologiom i z pozoru charyzmatycznym liderom politycznym.
Wielgowo w lutym 1945 roku
Eugeniusz przesiedział w obozach jenieckich prawie sześć lat. Wyobraźcie sobie, że w taki sposób spędzacie ostatnie chwile młodości. We wrześniu 1939 roku Eugeniusz miał trzydzieści cztery lata, kiedy skończyła się wojna, był już czterdziestolatkiem. Jeńców z obozu w Woldenbergu ewakuowano kilka miesięcy wcześniej, bo pod koniec stycznia 1945 roku. Niemieccy konwojenci decydują się prowadzić ich do Szczecina. Zanim dotrą do centrum, polscy oficerowie trafiają do Wielgowa – skrajnie położonej dzielnicy naszego miasta. Zostają ulokowani w stodołach miejscowych bauerów. Z ulgą zagrzebują się w słomie i szybko zasypiają, żeby przespać głód. Wydarzenia kolejnych dni zaskakują Eugeniusza. Niemcy wyraźnie im odpuszczają i pozwalają na zdumiewającą swobodę. Autor pisał: już wachmani nie kręcą się tak (…) blisko stodół. Przyczyną rozluźnienia był brak władzy miejscowej, a zdaje się, że i partyjnej, a pozostali, pojedynczy partajgenossi są wystraszeni ostatnimi wydarzeniami. Władze cywilne, pod wpływem pierwszej paniki, jak nas informują zatrudnieni na pracach przymusowych Polacy, wyjechały zza Odrę.
Strach Niemców przed Armią Czerwoną
Eugeniusz nie chce opuszczać Wielgowa. Postanawia przeczekać tu front. Razem z trzynastoma innymi oficerami przed wymarszem ukrywa się w słomie, w stodole. Jeden ze strażników nie daje się jednak zwieść i wraca po nich. Postanawia ubić na tym interes i żąda od Polaków papierosów. Ci odmawiają mu, a ten wystraszony hardością Polaków w końcu ucieka. Kolejną osobą, która przychodzi do stodoły jest niemiecka gospodyni, którą ich widok również przestraszył i podobnie, jak strażnik, wybiegła z budynku w popłochu. Następnie przysłała do nich swoją polską robotnicę – Basię, która przyniosła im na jej wyraźne polecenie trochę mleka.
Relacje między narodami w Wielgowie w lutym 1945 roku ciągle zdumiewają Eugeniusza. Stosunek Polaków do Niemców i odwrotnie był wyjątkowo poprawny, zwłaszcza w ostatnich dniach zagrożenia frontowego – pisał autor. Być może, zastanawiał się Eugeniusz, wynikało to z tego, że w Wielgowie pracowało przymusowo bardzo dużo Polaków. Ponadto główną przyczyną mógł być fakt, że bauerzy byli zbyt zajęci swoimi zmartwieniami. Powoli przygotowywali się do opuszczenia Wielgowa – ówczesnego Augustwalde. Przerażały ich wieści zza frontu, z których wynikało, że Sowieci bez skrupułów mordują Niemców i niszczą ich dobytek. 10 lutego na stacji kolejowej w Zdunowie zatrzymuje się pociąg z dziećmi niemieckimi pod opieką pielęgniarek. Wszystko, co żywe, wydaje się uciekać w popłochu przed nacierającą Armią Czerwoną.
Dworzec w Dąbiu w lutym 1945 roku
Dwa dni później wielgowska sielanka dla kilkunastu polskich jeńców kończy się. Niemcy donoszą o ich obecności dowództwu batalionu Wehrmachtu, który ulokował się w pobliskim Zdunowie. Ich decyzja musiała być błyskawiczna. Jeńcy mają zostać przetransportowani do centrum Szczecina. Po drodze polscy oficerowie trafiają na dworzec w Dąbiu, który Eugeniusz opisał w następujący sposób: wchodzimy na zatłoczony uciekinierami [Niemcy z Prus, Polski i Europy Wschodniej – przyp. autorki] dworzec. Na peronie setki siedzących i apatycznie spoglądających starych ludzi. Widzimy też grupę wojskowych różnych rodzajów (…) w ubiorach ochronnych i płaszczach, bez broni, pod eskortą SS [niemieccy dezerterzy? – przyp. autorki] (…) Przez peron przemykają co jakiś czas sanitariuszki. Przechodzą parami. Jedne pary niosą rannych na noszach, inne w kociołkach herbatę. Na dalszych torach widać kilka sanitarnych pociągów z kalekami.
Aleja Wojska Polskiego w lutym 1945 roku
Do centrum Szczecina jeńcy dojechali pociągiem, który wracał ze Świnoujścia. Eugeniusz nienajlepiej wspomina tę podróż. Przypadkiem zrolowanym kocem strącił kapelusz strojnej pani. Jej towarzysz, niemiecki oficer zrugał go wyzywając od świń. Po przyjeździe do Szczecina polskich oficerów poprowadzono kolejno dzisiejszą ulicą Kopernika oraz aleją Wojska Polskiego. Jak prezentowała się wówczas ta kluczowa arteria miasta? Jeńcy szli środkiem jezdni, ponieważ na chodnikach panował nieopisany tłok. Tramwaje nie kursowały, a po bokach ulicy zalegały zwały brudnego śniegu. Przechodnie przystają na nasz widok i przyglądają się ze zgrozą – wspominał Eugeniusz. Jeńcy byli głodni. Mieli ze sobą co prawda kartki żywnościowe, ale esesmani nie pozwolili im zrealizować ich w mijanych sklepach. W końcu jeden z Polaków upozorował atak padaczki, aby zająć Niemców, podczas, gdy jego koledzy za pomocą przypadkowych ludzi zrealizowali kartki i zdobyli jedzenie. Po ataku epileptycznym długo towarzyszył naszemu pochodowi starszy mężczyzna podający się za lekarza (…). Lekarz strofował konwojentów, mówiąc, że jemu lekarzowi wstyd było, widząc, jak żołnierze niemieccy pastwią się nad jeńcami – wspominał w swoim pamiętniku Eugeniusz.
Łuna biła od płonących Polic
Tej nocy jeńców umieszczono w barakach należących do dawnych zakładów Polmo, wtedy Stoewera. Nie było im dane odpocząć. Tej nocy zbombardowano nieodległe Police. Jeńców na ten czas umieszczono w schronach. Nie minęły dwa dni, kiedy ponownie ruszyli w dalszą drogę. Eugeniusz wspomina niecodzienny widok z jakim miał do czynienia zaraz na początku wędrówki: gdy (…) po nalocie prowadzili nas przez Pogodno do Przecławia, oglądaliśmy się na północ w stronę Polic, gdzie obserwowaliśmy ruchomą łunę. (…) Ziemia była nasiąknięta benzyną i paliła się kilka dni.
Konflikt między wrześniowymi oficerami a powstańcami warszawskimi
Eugeniusz doczekał końca wojny w Lubece. Ostatnie tygodnie przed odzyskaniem wolności były bardzo trudne. W tym samym obozie stłoczono polskich oficerów, którzy, jak pamiętamy, trafili do niewoli w 1939 roku oraz żołnierzy Armii Krajowej, głównie powstańców warszawskich. Pomiędzy obiema grupami Polaków panowała atmosfera wrogości. Wrześniowi jeńcy nazywali AK-owców grabarzami Warszawy, natomiast powstańcy rewanżowali im się określeniami jaśnie panowie oraz nie wiedzieć czemu zatwardziali bolszewicy. Powstańcy spędzali czas śpiewając pieśni patriotyczne oraz zakazane piosenki, które nie mogły być znane oficerom, których odizolowano od reszty Polaków w 1939 roku. Jeden z wrześniowych jeńców zwrócił uwagę żołnierzom AK, żeby nie śpiewali tak głośno, bo może to sprowokować Niemców.
– Wy nie znacie życia – odpowiada tamten. – Oni tyle przeszli pod okupacją i w czasie powstania, że teraz gdy wojna się kończy, niech się weselą.
– Z czego tu się weselić? – mówi sąsiad. – Że Warszawa zniszczona? Że najlepsi zginęli, a pozostało samo najgorsze draństwo?
– Te, uważaj! Bo nie zdążysz tego pożałować – krzyczy jakiś AK-owiec.
Słowianie nie są mściwi
11 czerwca 1945 roku Eugeniusz zdecydował się opuścić Lubekę i ruszyć do Szczecina. Po drodze, w Neubrandenburgu, zwraca uwagę na pociągi z niemieckimi uchodźcami. Jak wspomina, są potwornie napchane ludźmi. A mimo to panuje tam cisza i spokój. Jakby się zgadzali i rozumieli, że tak być powinno – pisał nieco naiwnie Eugeniusz nie przeczuwając, że w przyszłości powstaną ruchy wypędzonych afiszujących się swoimi krzywdami. Po drodze do Szczecina autor spotyka również niemieckiego Ślązaka, który pracował w naszym mieście podczas wojny. Nie chce wracać na Śląsk (…) Chce (…) do Szczecina, bo tam wracają wszyscy, którzy mieszkali w czasie wojny w Szczecinie. Ślązak twierdzi, że Słowianie nie są mściwi. Wojna wszystkich nas wiele nauczyła. Eugeniusz zastanawiał się dalej w pamiętniku, dlaczego Polacy musieli uczestniczyć w tych naukach?
Michał, nie szabruj, bo cię widzą
Pociąg Eugeniusza dociera do Gumieniec, które go mocno rozczarowują. Na gołym polu nie ma nic ciekawego – pisał. Mężczyzna ruszył zatem do centrum Szczecina, ale tam czekały go dalsze rozczarowania. Przede wszystkim, w tamtym okresie niejasna była przyszłość miasta. Autora martwiły masowe powroty Niemców do miasta. Wielu z nich nawet w nim nie mieszkało podczas wojny. Niepokojący był wyjazd ze Szczecina polskich władz, które przeniesiono do Koszalina bądź Szczecinka. Eugeniuszowi nie podobało się również szabrownictwo. Przejeżdżając przez Zdroje i Dąbie kpił z szabrowników krzycząc: Michał, nie szabruj, bo cię widzą.
Port pod koniec lat czterdziestych
Autor po tym nieudanym zamieszkaniu w Szczecinie osiedla się w Kwidzyniu, ale jak się okazało, nie na długo. Kiedy w październiku 1947 roku Rosjanie oddali port Polakom, Eugeniusz otrzymał zawiadomienie o możliwości pracy w porcie właśnie, w końcu był przecież doświadczonym, pomorskim pogranicznikiem. W Szczecinie zaczął pełnić kierowniczą funkcję. Eugeniusz wspomina, że pierwsze lata funkcjonowania portu były czasem rozkwitu przemytu towarów i ludzi. Przyczyniała się do tego, w jego opinii, rozległość portu naszpikowanego wyspami i… wrakami statków. Szerzyła się opinia w kraju, że Szczecin to Eldorado dla szukających kontaktów z zagranicą. (…) I nic dziwnego, że na licznych wyspach, niezagospodarowanych odcinkach wybrzeża, gdzie było dużo pustych domków, a nawet restauracji, zatrzymywali się poszukiwacze przygód, szabrownicy i przemytnicy – wspominał Eugeniusz.
Komuniści nie lubili przedwojennych celników
Trudno w to uwierzyć, ale to nie przemytnicy okazali się największym wrogiem doświadczonych pograniczników i celników, którzy wieloletnie doświadczenie zdobywali jeszcze na długo przed wojną i z powodzeniem wykorzystywali je w polskim Szczecinie. Co ciekawe, rekrutowali się głównie z kadry Urzędu Celnego w Gdyni. To, w okresie stalinowskim, przestało podobać się ówczesnym władzom, dlatego wielu z dawnych gdynian zwolniono, twierdząc, że przed wojną należeli do aparatu ucisku. Eugeniuszowi to bardzo się nie spodobało, czego nie omieszkał zauważyć w swoim pamiętniku. Jemu osobiście udało się uniknąć represji i pracował jeszcze do połowy lat siedemdziesiątych. Następnie spisał pamiętnik i zdeponował go w Książnicy Pomorskiej.
Komentarze
0