Dzisiaj o początkach polskiego Szczecina zdążą nam jeszcze opowiedzieć świadkowie, którzy byli wówczas dziećmi, co najwyżej nastolatkami. A i oni już dawno przeszli swoją smugę cienia. Relacje trzydziestolatków i osób starszych w tamtych czasach są dostępne wyłącznie w bibliotekach, książkach, państwowych i rodzinnych archiwach. Nie inaczej jest ze wspomnieniami bohatera dzisiejszego artykułu – Jerzego, który do Szczecina przyjechał w wieku trzydziestu siedmiu lat.

Kim był Jerzy?

Jerzy, kiedy w 1945 roku przyjeżdżał do Szczecina, był już człowiekiem ukształtowanym i co więcej – wykształconym. Urodził się w 1908 roku w Kielcach. W swoim pamiętniku pisał, że jest nauczycielem, ale nie można uznać go za przeciętnego pedagoga, nawet na dzisiejsze standardy, ponieważ Jerzy ukończył jeszcze przed wojną filozofię, geografię, pedagogikę i psychologię. Od 1936 roku pracował w warszawskich szkołach właśnie w charakterze nauczyciela. Oprócz tego był bibliofilem – każdy dodatkowy grosz wydawał na kolejne książki. Do 1945 roku stworzył ich dużą biblioteczkę, co ma kluczowe znaczenie dla szczecińskich losów naszego bohatera.

 

Jechać do Szczecina czy nie?

Do Szczecina przyjechał rozczarowany powojenną sytuacją panującą w Warszawie. Do zrujnowanej stolicy wrócił z niemieckiego obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Najgorszy, w jego wspomnieniach, był zapach zniszczonej Warszawy. Słodkawy trupi odór przypominał zapach gotowanej w obozie brukwi. Ci, którzy przeżyli, skazani byli na gnieżdzenie się w piwnicy niczym szczury. Mimo tych ciężkich warunków, autor długo wahał się, czy wyjechać do tajemniczego Szczecina. Główną przyczyną szczecińskiej eskapady była mapa (…) Miasto portowe – najdalej na zachód wysunięte, mało w Polsce znane – wydawało mi się szczególnie atrakcyjne, ciekawe, pociągające (…) Już wtedy marzyłem po cichu, że kiedyś wyjadę w dalekie, niezbadane krainy i tam będę pierwszym badaczem ich krajobrazu, przyszłości, bogactw. (…) Tak samo teren okalający wielki Szczecin bez wątpienia oczekuje polskiego geografa, który by go zbliżył do ziemi macierzystej nad Wisłą – pisał. Do wyjazdu próbowała go namówić siostra, która wcześniej wyjechała do nadodrzańskiej metropolii. Odwiedziła brata w czerwcu 1945 roku i kusiła go licznymi walorami Szczecina. Miasto pełne zieleni. Wolne mieszkania do wyboru. Posada też. Tymczasem w Warszawie groziło mi bezrobocie – ciągle zastanawiał się Jerzy. Ostatecznie namówił go kolega dr Stanisław Helsztyński, który organizował kuratorium na Pomorzu Zachodnim.

 

Skąd tu wzgórza?!

Już od początku Szczecin go zaskakiwał, przynajmniej jako geografa. Zaczęło się na stacji kolejowej w Dąbiu, skąd pozwolił sobie na mały rekonesans. Górowało pokaźne pasmo zalesionych wzgórzy. Zaskoczyło mnie to. Na mapie idealna równina, a w terenie taki urozmaicony krajobraz – wspominał, mając na myśli Góry Bukowe. Kolejne zaskoczenie nie było już tak miłe. Zanim szczęśliwie dotarł do celu przeżył kilka strzelanin z rąk uzbrojonych band. Przeżył, w przeciwieństwie do dwóch innych pasażerów, dla których przygoda życia zakończyła się, niestety, tragicznie. Po drodze czekał go też drewniany most, który chybocząc się na wszystkie strony siał panikę wśród podróżnych. Nie on jedyny wspomina o tym w swoich pamiętnikach.

 

Dworzec na Gumieńcach w 1945 roku

Ostatecznie wysiadł na stacji Szczecin Gumieńce. Szybko zorientował się, że większość pasażerów to szabrownicy i innego rodzaju kombinatorzy. Przyjechali do Szczecina z pustymi walizkami, mając nadzieję zapełnić je skarbami. Jedna przekupa zapijaczonym głosem przechwala się, że przewozi tylko wartościowe rzeczy i byle czego nie bierze – ubolewał zdegustowany zbieraniną Jerzy. Również sam dworzec zrobił na nim nienajlepsze wrażenie. Dookoła, aż do horyzontu, pustkowie. Ani śladu miasta. Co prawda wiele torów, ale ani jednego wagonu. Naprzeciw mały czerwony budynek stacyjny. W pobliżu tylko jedyne mury fabryczne (cukrownia) – pisał.

 

To zwyczajna noc szczecińska

Pierwszą noc spędził u wspomnianej już siostry. Zanim jednak tam dotarł, czekał go spacer ulicami obcego, opustoszałego miasta. Musiał się spieszyć, gdyby zmrok zastał go na zewnątrz, mogłoby to się skończyć dla niego tragicznie. Na ulicach rządzili wtedy bezwzględni bandyci, którzy dla zysku, nie oszczędzali nikogo. Po drodze Jerzy mijał stosy gruzów i śmieci. Większość okien była pozbawiona szyb. Gdzieniegdzie ktoś wywiesił polskie flagi.

Siostra autora mieszkała przy ul. Bogurodzicy. Kiedy autor szczęśliwie dotarł do jej kamienicy oraz przywitał się z uradowaną rodziną, usłyszał pierwsze, wieczorne strzały, jego siostra skomentowała to beznamiętnie: to zwyczajna noc szczecińska.

 

Pianina, wozy z ciałami i przestraszeni Niemcy

Na drugi dzień rano Jerzy postanowił zwiedzić swoje nowe miasto. Opisał je w swoim pamiętniku zdeponowanym w Książnicy Pomorskiej w dość drobiazgowy sposób. Ciężka architektura niemiecka, szerokie aleje wypełnione zielenią, nieliczne grupki przestraszonych Niemców. (…) Wypalone mury. Baseny z wodą. Schrony i bunkry. (…) W powietrzu woń stęchlizny. Krótko mówiąc, nie bardzo zachęcający widok i nastrój (…), ale zdawałem sobie sprawę, że w tej chwili tak wyglądają wszystkie miasta Europy. W każdym bądź razie Szczecin był mniej zdemolowany od Warszawy. W okolicach dzisiejszego Centrum Handlowego "Kaskada" autor dostrzegł dość surrealistyczny widok. Stały tam szeregiem dziesiątki pianin i fortepian. Jerzy zauważył z przekąsem, że wszystkie są chwilowo zbędne. Dla szabrowników były za ciężkie, a dla osadników niepotrzebne i zbyt luksusowe.

 

Wóz z trupami, a obok trwał handel

Nieopodal pianinowiska czeka go zdecydowanie bardziej makabryczny widok. Z jednej z uliczek wyjeżdża wóz z ciałami nieszczęśników, który poprzedniej nocy znaleźli się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. Autora podczas spaceru mijają również grupki Niemców, którzy, gdy go dostrzegają, przestraszeni, albo ustępują mu drogi, albo chowają się do bram. Na szczecińskich ulicach kwitnie także w najlepsze handel. Szabrownicy handlują wartościowymi rzeczami m.in. aparatami radiowymi, porcelaną, kryształami i ubraniami. Inni Polacy sprzedawali żywność, którą przywieźli z Polski. Niemcy natomiast próbowali opchnąć przede wszystkim domowe szpargały.

 

Jak witano w Szczecinie pierwszy polski tramwaj

Już po pierwszym dniu w Szczecinie, Jerzy zdecydował się osiąść tutaj na stałe. Planował założyć pierwszą bibliotekę w mieście oraz zająć się badaniami nad miejscową przyrodą. Pierwsze tygodnie pobytu wspomina z nostalgią. Osadników polskich w Szczecinie było już kilka tysięcy, a tworzyli jakby jedną, wielką rodzinę. W pamięci zapadł mu dzień 12 sierpnia, kiedy to na ulice Szczecina wyjechał po raz pierwszy polski tramwaj. Przystrojony był kwiatami, flagami oraz godłami z gryfem i orłem. Jechał powoli wśród szpaleru Polaków na trasie z Niemierzyna do placu Żołnierza. Śpiewano rotę, wiwatowano. Następnie uszczęśliwione towarzystwo przeniosło się do pierwszej, polskiej kawiarni otwartej na rogu ulicy Jagiellońskiej z aleją Piastów. W każdą niedzielę autor brał również udział w akcji odgruzowywania miasta. Twierdził, że inni szczecinianie chętnie w tym uczestniczyli, a robota miała im się palić w rękach.

 

Jak powstała pierwsza biblioteka w Szczecinie?

Wreszcie Jerzy zdecydował się zrealizować swoje marzenia. Postanawia otworzyć pierwszą bibliotekę w Szczecinie. Wspierały go w tym miejscowe władze. Na czytelnię wybrał lokal przy ulicy Kaszubskiej. Co ciekawe, w urządzaniu nowej biblioteki chętnie pomagał mu niemiecki dozorca kamienicy. Było mu na imię Paul i Jerzy uważał go za porządnego człowieka. To on załatwił z pomocą innych Niemców meble. Teraz trzeba było zapełnić je książkami. Jerzy znalazł na to rozwiązanie – w Warszawie zostawił swój pokaźny księgozbiór. Postanawia ściągnąć go do Szczecina razem ze swoimi osobistymi rzeczami, które zresztą zostają skradzione po drodze, w przeciwieństwie do książek. Przetransportowanie księgozbioru okazuje się sporym wyzwaniem, ponieważ księgozbiór liczył 3 tysiące tomów. Jerzy zwiózł go ze stacji wózkiem ręcznym, by następnie razem z żoną katalogować go przez kilkanaście godzin dziennie. Wreszcie, 14 października 1945 roku, biblioteka ruszyła. Regularnie odwiedzały ją takie persony jak Czesław Piskorski, Konstanty Maciejewicz czy Janina Szczerska.

 

Pan ze szkoły pani Szczerskiej

Czytelnia przetrwała do września 1948 roku. Miała już wtedy sporą konkurencję – zdążyły powstać biblioteki: miejska, wojewódzka i pedagogiczna. Jerzy zaakceptował to i skupił się z sukcesami na swojej pracy geografa. To on wymyślił nazwy dla jeziora Szmaragdowego, Puszczy Bukowej, Gór Bukowych czy Płaskowzgórza Warszewskiego. Podczas wymyślania tych nazw, w trakcie swoich wędrówek wokół Szczecina, musiał omijać miejsca, w których co prawda stały już drewniane tabliczki z napisem miny niet, ale mimo wszystko, wolał zachować pewną ostrożność. Żyłem i oddychałem geografią – wspomina te czasy Jerzy. A szczecińska geografia żyła dzięki niemu. To on był jednym z współtwórców miejscowego oddziału Polskiego Towarzystwa Geograficznego, które w 1947 podołało organizacji ogólnopolskiego zjazdu geografów w Szczecinie. Poza działalnością w PTG Jerzy przez wiele lat uczył w szkole pani Szczerskiej, czyli w słynnym liceum przy alei Piastów.

Tekst powstał w ramach nowego cyklu artykułów "Pionierzy Szczecińscy" na podstawie pamiętników ze zbiorów Książnicy Pomorskiej. Część danych opisywanych osób nie zostało ujawnionych ze względu na ochronę danych osobowych.