Na Malcie uczył aktorów, by walczyli jak janczarzy i XVI-wieczni rycerze. Chwilę wcześniej wydał kolejną, tym razem 674-stronicową książkę – „O broni Słowian. Na wojnie i w kulturze”. A w perspektywie najbliższych lat jest jeszcze serial przygotowywany wspólnie z Wojtkiem Smarzowskim i wiele innych projektów. Szczecinianin Igor Górewicz ze swojej pasji do Słowiańszczyzny, wczesnego średniowiecza i broni białej zrobił sposób na niebanalne życie. – Nikt nie dał mi prezentu z nieba. Trzeba tę drogę przez życie wyrąbać sobie mieczem – żartuje. 

Igor Górewicz, jak sam o sobie pisze, jest odtwórcą historycznym, "triglavistą", Jomsvikingiem, zawodowym "wikingiem", wojownikiem, wojewodą, autorem, wydawcą, organizatorem, wokalistą, producentem, popularyzatorem, miłośnikiem białej broni. Pogłębiana przez lata wiedza na temat wczesnego średniowiecza i broni białej sprawia, że często jest zapraszany przez producentów do pracy przy filmach historycznych. Ostatnio zajął się nieco późniejszymi czasami (XVI wiek) przy okazji filmu „God’s Soldiers”, który opowie o oblężeniu Malty w 1565 r.  

Było to wydarzenie decydujące o kształcie granic Europy w drugiej połowie XVI wieku. Wojska Imperium Osmańskiego nie złamały wówczas oporu zdecydowanie mniej licznych rycerzy Zakonu Joannitów. Film o wydarzeniach sprzed blisko 500 lat przygotowuje małżeństwo reżyserów: Konstantinos Koutsoliotas i Elizabeth Schuch. „God’s Soldiers”, to docudrama (fabularyzowany dokument), w którym 70% będzie stanowić akcja fabularna, przerywana wypowiedziami historyków. Premiera planowana jest na grudzień, docelowo film ma być emitowany w większości telewizji na całym świecie, w tym również w Polsce. Szczecinianin Igor Górewicz był podczas zdjęć na Malcie reżyserem scen walki i konsultantem kaskaderów.

ROZMOWA Z IGOREM GÓREWICZEM  

Przed miesiącem wojska osmańskie znów oblegały Maltę bronioną przez Zakon Joannitów. Tym razem na potrzeby fabularyzowanego filmu dokumentalnego. Jaki był w tym pana udział?  

Na plan ściągnął mnie Sebastian Peiter z Urban Canyons, z którym dwa lata temu kręciliśmy na Wyspach Alandzkich inny dokument – „Viking Warrior Women”. Film ten był później emitowany w różnych stacjach telewizyjnych na całym świecie, również w Polsce. Stąd się znaliśmy i producenci wiedzieli, że będę w stanie w krótkim czasie przygotować sceny walk. Dodajmy, sceny w kilku zakresach, bo wśród głównych bohaterów mamy rycerza zakonu, tureckiego dowódcę janczarów, młodego chłopca szkolącego się do stanu rycerskiego i członka milicji maltańskiej. Tak się złożyło, że obsadę stanowili aktorzy, którzy grają w najbardziej popularnym serialu na Malcie, czyli prawdziwe gwiazdy tego niewielkiego rynku telewizyjnego. Moją rolą było przede wszystkim obeznać ich z bronią, która różniła się w zależności od odgrywanych przez nich postaci. No i nauczyć ich walczyć, na tyle, na ile  pozwala kilka godzin indywidualnego treningu.  

Jak trudna jest to praca, zwłaszcza gdy ma się do czynienia z osobami, które nia miały doświadczeń z bronią białą?  

Trzeba każdego z aktorów przeszkolić w indywidualny sposób. Ustawić odpowiednią pozycję ciała, ruchy nóg, a na koniec ułożyć im choreografię pojedynków. Taką, żeby się nie pozabijali, a jednocześnie walki wyglądały dynamicznie i przekonująco. Pamiętajmy też, że oprócz głównych bohaterów walczy również tło. Mieliśmy więc jeszcze kilkudziesięciu odtwórców miejscowych, ubranych w stroje janczarów, ale też innych formacji tureckich, oraz rycerzy ciężkozbrojnych i lekkozbrojną milicję maltańską. Walka w tle nie oznacza bezmyślnego machania bronią, tam też jest choreografia, żeby to wszystko dobrze wyglądało w kamerze. Żeby płynęła z tego energia, żeby miało to sens, ale też żeby osoby znające się trochę na walce, nie nabijały się z efektu końcowego.  

Te największe, najbardziej epickie sceny, trzeba było powtarzać wiele razy?  

Gdybyśmy byli w Hollywood, to byśmy spędzili na tym przynajmniej dwa tygodnie, a tymczasem zajęło nam to kilka godzin. Oczywiście mieliśmy do dyspozycji wielu ludzi dobrze przeszkolonych w tym fachu, czyli w tym przypadku odtwórców historycznych, a wśród nich kilku świetnych szermierzy. Ich nie muszę już uczyć podstaw. Moją rolą jest ustawić im ciekawsze ruchy i sprawić, by kamera to dobrze widziała.  

Z jakiej sceny jest pan najbardziej zadowolony?  

Świetne sceny były na statku. Trzeba było m.in. zrobić abordaż na turecki galeon. Ustawić scenę tak, aby w czasie walki wykorzystać te wszystkie elementy po drodze, czyli jakieś liny czy urządzenia okrętowe. Nawet we mnie zawrzała krew i sam wskoczyłem w strój, by kogoś tam zaszlachtować ku uciesze kamery. Natomiast reżyserzy – amerykańsko-greckie małżeństwo - najbardziej piali z zachwytu z ostatniej sceny na skale przy forcie, gdy pojedynkują się główni bohaterowie, janczar i rycerz zachodnioeuropejski, a wokół jest srebrno i czerwono, bo wszędzie kotłują się walczący rycerze i janczarzy. Wszystko w nieprawdopodobnej scenerii. Scenerii, którą widzowie na pewną będą kojarzyć z Gry o tron, której niektóre sceny były kręcone dokładnie w tych samych miejscach. Filmów na Malcie powstaje zresztą mnóstwo. Gdy wyjeżdżałem zaczynały się właśnie zdjęcia do kolejnego Jurassic Park. Pracować w tak pięknych miejscach dla wspaniałej ekipy, to czysta radocha.  

Mówiąc oględnie, nie był to pierwszy film, przy którym pan pracował. Udałoby się policzyć w ilu produkcjach już pan uczestniczył?  

Nigdy tego nie liczyłem. Kilkadziesiąt to na pewno. Zaczęło się jeszcze w latach 90., gdy były to proste produkcje dokumentalne zachodniopomorskie. Przełomem była Stara Baśń Jerzego Hoffmanna w 2002 r. Byliśmy wtedy młodymi ludźmi i było to dla nas ogromne doświadczenie  

Z ciekawostek, pamiętam, że strzelał pan wówczas do Daniela Olbrychskiego.  

Była taka scena. Wcześniej walczyłem też z panem Danielem na miecze, tak poza kamerą, dla zabawy. Zdobyliśmy jego zaufanie na tyle, że mówił później: „jeśli ktoś ma to robić, to tylko Igor i jego ludzie”. To było dla nas ogromne wyróżnienie. A Stara Baśń przyniosła olbrzymie zainteresowanie epoką i Słowianami, z czego bardzo się cieszyliśmy. Później było wiele innych produkcji. Miałem okazję pracować dla Hollywood, a dokładnie 20th Century Fox przy filmie „Dark is Rising”. Ostatecznie sceny z nami znalazły się tylko w materiale dodatkowym. Okazało się bowiem, że jesteśmy tak przekonującymi Wikingami, że reżyser musiał wyciąć nasze sceny z głównego filmu, bo podniesione zostałyby ograniczenia wiekowe, a to był film dla dzieci, na podstawie ksiązki dla nich.

Gdy producenci poszukują konsultantów do filmów historycznych z „pana” epok, jak wysoko na ich liście kontaktów jest nazwisko Igora Górewicza?  

Tego nie wiem. Produkcji historycznych jest mnóstwo. Oczywiście są specjaliści znacznie lepsi ode mnie w różnych aspektach, choćby dlatego, że ja nie jestem kaskaderem. Zajmuję się walkami i bronią białą. Z naszą grupą odtwórców pojawialiśmy się już na wielu planach,  pozostawiając dobre wrażenie, więc coraz więcej ludzi z branży z całego świata nas zna. Zaletą ludzi podobnych do mnie jest to, że wyrobiliśmy sobie dużą dawkę wiedzy, mamy wieloletnie doświadczenie i  kilkadziesiąt produkcji filmowych na koncie. W teledyskach od lat jestem praktycznie jedynym reżyserem walk dla największych gwiazd. Bardzo ważna dla producentów jest oczywiście również wydajność naszej grupy, bo pracujemy bardzo szybko.  

Pewnie wiele osób zazdrości panu, że ze swojej pasji uczynił pan sposób na zarabianie pieniędzy i pełne przygód życie?  

Rzeczywiście, słyszałem takie opinie setki razy, najczęściej wypowiadane z życzliwością i  sympatią. Pamiętajmy, że życie pasją to tylko jedna strona medalu. Jest też druga, którą pewnie świetnie zna każdy przedsiębiorca. Odpoczynku od pracy nie ma nigdy. Wejście na ten poziom wymagało olbrzymich poświęceń i postawienia wszystkiego na jedną kartę. Tak naprawdę oznaczało poświęcenie życia danemu zagadnieniu i ogromnej konsekwencji. Nikt nie dał mi prezentu z nieba. Trzeba tę drogę przez życie wyrąbać sobie mieczem [śmiech].  

Jest jakieś wydarzenie historyczne czy projekt, którego jeszcze pan nie realizował, a bardzo chciałby się nim zająć?  

Od kilku lat pochłania mnie temat serialu o Słowianach. Wszedłem w głęboką współpracę z Wojtkiem Smarzowskim, byłem głównym konsultantem przy pisaniu scenariusza. Mam nadzieję, że ta produkcja wkrótce wróci na tapetę i zostanie dopięta, bo teraz Wojtek realizuje inny film. Byłoby to coś nieprawdopodobnego, produkcja, której jeszcze w Polsce nie było. To jest Wojtek Smarzowski, więc o jakość nie trzeba się bać. W dodatku jest on ogromnym szczególarzem jeśli chodzi o wierność historyczną. To wszystko daje gwarancję serialu o wysokim poziomie artystycznym, ale jednocześnie zgodnego z realiami epoki. To ważne, żebyśmy pokazywali naszą historię i oryginalność słowiańskiej kultury. Należy się nią chwalić, bo jest bardzo atrakcyjna.  

Wejście w popkulturę jest świetnym sposobem na promocję historycznych tematów, co widzimy choćby na przykładzie bardzo popularnego serialu Wikingowie.  

To serial z dobrze zarysowanymi fabularnie postaciami, ale ci Wikingowie nie przypominają od strony wizualnej prawdziwych Wikingów. Naszą ambicją jest stworzyć dużo bardziej prawdziwy obraz Słowian. Już teraz zainteresowanie tematem słowiańskim rośnie. Prowadzę wydawnictwo i widzę, że książki o Słowianach coraz mocniej spychają z półek książki o Wikingach. Zmieniają się również reakcje ludzi podczas wydarzeń, w których uczestniczymy. Kiedyś, gdy w strojach z epoki szliśmy Drużyną Grodu Trzygłowa po ulicach, mylono nas nie tylko z  rycerzami czy Wikingami, ale też z Meksykanami, Cyganami, Indianami i motocyklistami. Swoją drogą, jak dużą trzeba mieć wyobraźnię, żeby w facecie w kolczudze, z włócznią i tarczą rozpoznać motocyklistę? To już jednak przeszłość. Dziś na nasze wydarzenia przychodzi często publiczność liczona w tysiącach, w dużej części dobrze zorientowana w tematyce słowiańskiej. Zadają nam konkretne pytania, pytają o fachową literaturę. To dowód, jak atrakcyjna staje się Słowianie..