Przychodzi taki dzień każdego roku, dla każdego z nas, ze trzeba oderwać kolejną kartkę z kalendarza i przyznać, ze minęło kolejne 365 dni. Potocznie nazywamy ten dzień urodzinami. Jest to zatem czas, kiedy musimy podsumować to, czego dokonaliśmy w ciągu minionego roku, przypomnieć sobie, jaki jest nasz cel i plany na przyszłość. Jest to też czas, kiedy wypada hucznie pokazać światu, że jesteśmy dojrzalsi i bardziej świadomi (czasami).
Rozwinięty mieniący się, czerwony dywan przed wejściem do środka daje złudzenie, że wkraczamy do świata innego, w pewnym sensie mistycznego, takiego, którego na co dzień możemy być jedynie obserwatorami przy okazji gal związanych z jakimiś celebrities. W tej chwili sami możemy poczuć się jak gwiazda na czerwonym dywanie, wśród blasku fleszy, blichtru i hollywoodzkiego uśmiechu. Door-selection, bilety, szatnia i wkraczasz w lekko paraliżującą ciemność schodów. Tuż przy wejściu na salą główną czeka na Ciebie uśmiechnięta od ucha do ucha męska reklama hiszpańskiego piwa. Tuż za bordową kotarą, a może w kolorze meksykańskiej czerwieni, czai się świat brzęczących kieliszków, intymnego dymu, śmiechu, stukotu obcasów i dźwięku kamienia w zapalniczce. Zarezerwowane loże i stoliki, w cenie rynkowej – stówka, a w tym połówka i soczek – sprawiają, ze miejsce to nabiera burżuazyjnego wymiaru. A zatem udaje się osiągnąć cel – Art Deco wczesnych lat XX. wieku, prosto z Francji, gdzie w każdym klubie chcącym uchodzić za elegancki i kultowy panowała duszna atmosfera kabaretu i snobizmu.
Gwiazdą wieczoru miała być Shena, dla której ściągnęła co najwyżej tylko połowa zebranych, jednak zapewnie dobrze pamiętających doskonały koncert przy okazji Diva;’s Night i nie schodzących z list przebojów utworów wokalistki, a mianowicie: Dare me stupidisco”, „Electrosexual”, „Guilty” czy „I can’t wat for the weekend”. No cóż, gwiazda to gwiazda, jej styl bycia, głos i siła poderwania tłumu wynagradza fakt oczekiwania na nią. Godni braw są również panowie umilający wieczór przed i po przybyciu Sheny, a mianowicie: Saxofonista, dający ludziom z takiego kraju jak Polska…przedsmak zachodnich klubów oraz DJ, który potrafi trafić w gusta zgromadzonych w klubie imprezowiczów.
Gdyby pominąć fakt, że klub zapełnił się dopiero koło godziny 23:30, miejsca siedzące należy wykupić lub zarezerwować nieco wcześniej, a przy drzwiach należałoby przeprowadzać gbur-selection, to byłoby znacznie lepiej. I tak naprawdę piątkowy wieczór w Can Can był podobny do wielu innych, może nieco bledszy nawet niż wspomniane wieczory z Diva’s Night, czy Studenckie Czwartki. Mam jednak wrażenie, że właściciele klubu obrali sobie pewną dość zamkniętą grupę docelową, zniechęcając tym samym ludzi spoza tej grupy. Być może w takiej polityce jest swoista logika, nie ma aż tylu klubów w Szczecinie, a właściwie Can Can jest wyjątkowy w kilku aspektach, a i ta kasta musi się gdzieś bawić i zostawiać pieniądze. Minęły dwa lata funkcjonowania klubu Can Can, który po początkowym nadęciu starał się przybrać ludzką twarz, stopniowo jednak odwracając się od ludzi.
Życzymy klubowi jednak jak najlepiej, choćby dlatego, że jest to jednak klub, do którego warto zaprowadzić znajomych spoza Szczecina, nie wstydząc się niczego. No i dzieje się tam sporo dobrego, jeśli chodzi o promocję kultury tej średniomasowej.
Komentarze
0