Grubasów, no może poza tymi, którzy chorzy w jakiś sposób są (np. na tzw. złą przemianę materii), nie żal mi i wcale. Kto gruby, kto naprawdę gruby, wie o czym mówię.
Grubasów, no może poza tymi, którzy chorzy w jakiś sposób są (np. na tzw. złą przemianę materii), nie żal mi i wcale. Kto gruby, kto naprawdę gruby, wie o czym mówię.
Możemy – my, w miarę chudzi – wyobrazić sobie tylko, a i to wielce nieudolnie, te problemy z przysłowiowym wiązaniem butów, z wsiadaniem do samochodu, z wejściem na 2, 3, 4 piętro lub choćby z czynnościami fizjologicznymi rozszerzonymi o seksualny repertuar. Kto nie może sobie w sposób dostatecznie wyraźny niewygody dodatkowych 30 kilogramów wyobrazić, niech przytyje i niech z brzuchem swoim wzdętym miesięcy kilka pożyje.
Ale nie tylko z brzuchem, bo i z udem, łydką, karkiem, dupką, twarzyczką, które wzdęte, nabrzmiałe, napuchłe, zwielokrotniałe…
Inaczej, gdy z brzuchem zbratani jesteśmy od kołyski, gdy wynosimy go z niemowlęctwa, podnosimy z raczków i z klęczek, gdy sadzamy w ławce, gdy umieszczamy za biurkiem, gdy podążamy za nim w stronę małżeńskiego łoża.
Gorzej gdy przychodzi odczuwać masy własnej naddatek w momencie, gdy pamięć sroga a nadto złośliwa, dopada grubasa niespodziewanie na środku plaży, w chwili, gdy spocony i zasapany wspina się z dzieckiem na ramieniu i z dmuchanym hipopotamem na kolejne ziarnko o piasku, a własna żona, o dwadzieścia dekagramów jedynie lżejsza, dźga go w pupę przeciwsłoneczną parasolką, dokładając do owych ukłuć połajankę w rodzaju: prędzej Misiu, prędzej bo nam zajmą tamto miejsce! A on, dźgany i poganiany, dostrzega nagle przed sobą chłopca smukłego, opalonego, który śmiga gołymi piętami na wysokości mewich skrzydeł przerzucając nad siatką plażową piłkę. A widząc takim siebie przeszłego, łzę nad brzuchem i udem własnym uroni, łzę, która wraz z potem na pierś obwisłą, w takt kroków falującą bezgłośnie opadnie.
Skutek: słony sutek i egzystencjalny smutek.
A wtedy pytanie częste, lecz wciąż codziennie jednako dotkliwe, słońca promień na czaszce łysawej jemu pocznie wypalać: co się z tobą chłopcze stało, co się stało z twoimi piętami chyżymi, z dłońmi szczupłymi, z talią wiotką i łydką sprężystą? Gdzie jesteś młody efebie, zdobywco spojrzeń i serc łamaczu, gdzie wyskoczyłeś ze swego żbiczego ciała, aby popaść w wiecznie spocone cielsko hipopotama, w powłokę budzącą drwinę, kpinę i politowanie?
I rozejrzy się wokół dyskretnie czy nie rozpoznają go, nie patrzą na niego dawne plażowe dziewczyny, które przyjeżdżały tu przed laty i które klaskały na widok jego skoków, biegów, jego z piłką na piasku dokazywania.
I dostrzeże je - tamte, dawne, strzeliste, wiotkie; tamte - szczupłe, wyprostowane, roześmiane, i zobaczy je jak leżą przed nim po obu stronach na wprost i jak kryją przed jego wzrokiem swoje twarze nalane, zapominając o łydkach, którym równie daleko do zalotności, jak i do wstydu.
Tak drodzy moi; szczupli i grubi, a szczególnie średni. Wszystko to, ale i inne, dzieje się jakoś samo. Samo się je i pije samo, samo się jedzie do pobliskiej Biedronki samochodem, samo się pilot ze stołu bierze… Leży się samo i siedzi się samo. No i stąd – wedle owej samowej logiki – rośnie się samo.
Bądźmy szczerzy, bądźmy okrutnie szczerzy – być może ten i ów nam uwierzy, że kurna nie ma siły, że jak się człowiek w wieku popacholęcym do systematycznego ruchu nie przyłoży, do pompek, przysiadów, roweru nie przywiąże – życie jego dalsze w brzuch niestety pójdzie. No, są wyjątki - niewytłumaczalne, rzadkie, ale są. Ale nie o nich tu mówię, mówię o tym prawidle, które dosięga (lub dosięgnie) ogromnej większości tzw. populacji.
O fałdce na biodrach jednej mówię. O małym, zalotnym przy pępku zgrubieniu. O antałku, brzuszeczku, samarce, beczuszce. O bębnie, bandziorze, śmietniku tu gwarzę.
Miną święta – jak zawsze, minie zima, jak każda. Wejdziemy we wiosnę okryci futrem i sadłem zimowym. Grubi, nieestetyczni, do słońca nieprzygotowani. Wyjdziemy z miast bladzi, wejdziemy na łąki zmęczeni, rozejdziemy się po lasach znużeni, siądziemy na ławkach smutni, spoceni, miłości nieskorzy. Czy po to - pytam - czy po to pan Bóg nas stworzył?
Wyszedłbym na jogging, ale swoją publiczną zadyszkę w parku słyszę.
Trudno, usiądę wiersz napiszę.
Dla grubych. Nie dla mnie.
Pięćdziesiąt metrów masz dosłownie,
A choćby więcej – odwiedź siłownię.
Odrzuć używki i pilota, Niech się obudzi w tobie Gołota.
Głupich seriali nie oglądaj,
Sztangi pożądaj, hantli pożądaj!
Nie musisz wcale życia przegrać,
Spójrz na Arnolda Schwarzenegra.
Ogranicz dresem wylew bioder,
Bądź big, - bądź bracie nawet broder.
Odwiedź siłownię, idź już teraz,
Spoć się, mięśniami ludzi przeraź.
Napakuj w kark, nawrzucaj w klatę,
Jeszcze cię stać na małolatę.
Podnoś, pchaj, ciśnij i pociągaj,
Niechaj na ciebie mówią drąga,
Niech ustępują ci przechodnie,
Odwiedź siłownię, odwiedź siłownię!
Komentarze
9