I dopiero, gdy dostałem centralnie w twarz drzwiami od sklepu, a zaraz po tym zostałem przejechany przez rowerzystę, by - już z głębi kałuży - dostrzec jak w czeluściach pobliskiego kanału moja 5 złotowa opłata za szklane baśnie, nieubłaganie gaśnie, dopiero wtedy nabrałem w dłonie spod siebie błota i styrałem ryje obu pochylającym się nade mną ślicznym policjantom.
Obudziłem się i to mnie uchroniło przed dalszym spaniem.
Przez czas krótki chciałem zawrócić pod powieki, ale po kilku nieudanych próbach wdarcia się z powrotem w błogą nieświadomość spania, dałem za wygraną.
Dzień, który ranka owego przydarzył mi się pokojowym mokrookniem i kuchennym fullośmieciem, dopadł mnie już ostatecznie i na dodatek dotyczyć mnie poczynał wyjątkowo konsekwentnie. Przede wszystkim śpiąc jeszcze nie spodziewałem się od rana tak gwałtownego kaca, a nawet, co z kacem owym mnie od lat bratało, nie spodziewałem się wczorajszego pijaństwa. Ba, podczas pełnego skupienia czochrania się po plecach na sedesie, nieprzyjemnie zaskoczony zostałem niewielką koherentnością swojej urody z twarzą typa, który siedział w lustrze obok mnie. No bo niby zgadzał się wiek, płeć i sporadyczność włosów, ale tamta całość wyglądała mi wprost na pół, albo i ćwierć mnie sprzed tygodnia.
Motywowany w tak jednoznaczny i rzec można bezwzględny sposób do podniesienia chociażby wewnętrznych zasobów własnej urody przy pomocy ¾ litrowego zasobnika rodzimego płynu baśniowego w cenie 4 zł sztuka – po krótkiej, acz krwawej potyczce z przyrządem do golenia, zapakowałem do torby ostatniego laptopa (lombard mamy w bramie obok) i ruszyłem w stronę przedpokoju, aby opuścić mieszkanie, gdy nagle – spojrzawszy na ścienny kalendarz przybity do framugi lustra – ujrzałem napis pod dzisiejszą datą:
Dzień Odpoczynku Dla Zszarganych Nerwów
I oto, w przedpokoju, z kluczem w dłoni i laptopem pod pachą, tam, przed ściennym kalendarzem, doznałem pełnej iluminacji. Myśl, która mnie osaczyła, była bowiem tak skończenie słuszna i obła, że – w miarę trwania – okrąglała mi jeszcze i słuszniała, a na końcu zrymowała się w wiotką konstatację, zawieszoną dumnie niby laur zwycięski na moim zrujnowanym Płacie Skroniowym:
Płynąć szambem nieco lżej,
Gdy się wie, że pantharei.
Ach więc to tak - myślałem. Wystarczy nieco się zdystansować, aby uciszyć co zszargane, a w konsekwencji nabrać dobrego samopoczucia. Oto mam stymula – myślałem tam, w przedpokoju. Obudziłem się przecież – myślałem dalej, z pewnością nie przypadkiem właśnie w Dniu Zszarganych Nerwów. Bo wszak obudzić się mogłem zupełnie innego dnia. To Znak. I znak ten, dla dobra mojego, a także moich bliźnich - wykorzystam.
Stanę oto z boku. Będę łagodny i być może nawet w jakiś sposób – poprzez łagodność ową – szczęśliwy. Dość samookaleczania psychiki, dość szarpaniny z sąsiadami, wystarczy tych naprężeń i nadwyrężeń!
Przy pomocy palców lewej dłoni przekształciłem przed lustrem wypracowany latami grymas cynika w coś w rodzaju uśmiechu cyrulika po czym - moralnie wyprostowany - opuściłem mieszkanie.
- Panie Krzyśku, jeżeli pan podczas otwierania drzwi od mieszkania wypala cztery papierosy, to proszę pety z łaski swojej zabierać do pomieszczenia. Nie wiem czy pan zauważył, ale tu bywa pastowane! – zaatakowała mnie w progu Główna Porządkowa naszej posesji.
- Oczywiście pani Jadziu – odparłem uprzejmie. Od dzisiaj będę wychodził do miasta z popielniczką.
Widziałem jak babie głos odbiera. Odzyskała czucie w krtani po dłuższej chwili, gdyż zaklęła pod nosem i splunęła do wiaderka dopiero gdy dochodziłem do bramy. Ale zbyt dumny z siebie byłem, aby drobiazg taki – wszak splunięcia niewart – w ogóle zauważyć.
Nie zauważyłem także leżącej przed bramą dymiącej psiej kupy circa 1,5 kg, w którą krokiem radosnym, konsekwentnie i niemal ochoczo zagłębiłem lewego adidasa. Gówno mnie to obchodzi – pomyślałem z uśmiechem i z łatwością zdystansowałem się od nawozu, aby podążyć w stronę Sklepu z Płynnymi Baśniami pt „Bratek”.
Ulica Obrońców Stalingradu, to piękna ulica – pomyślałem zawzięcie wkrótce po tym, jak potknąłem się o błotnik volkswagena, który zaparkował w odległości 60 cm od ściany kamienicy.
Jaki wpływ mieć też na mnie mogło to, że ktoś wysypał mi na łeb wiadro tynku pod remontowanym w pobliżu budynkiem? Szczecin nam pięknieje - pomyślałem strzepując ze swetra resztki ściany. Nie zwróciłem też uwagi na taryfiarza, który ochlapał mnie przy samym sklepie błockiem na odcinku pomiędzy skarpetkami a I piętrem kamienicy. Z każdą minutą rosłem w spokój, pęczniałem łagodnością, nadymałem się równowagą, konsekwentnie wzbierałem dobrym humorem.
Nic to, że dochodząc do sklepu przypomniałem sobie ni stąd, ni z owąd, iż wczoraj kanar złapał mnie w ósemce bez biletu. Nic to, że o pierwszej w nocy, tuż przed samym zaśnięciem, otrzymałem sms-a od dostawcy sygnału internetowego, że za dwa dni wyłączą mi FaceBooka, Wirtualną Polskę i całą resztę cyfrowego świata.
Czyż ugiąć się miałem pod tak drobnymi, nieco tylko parszywymi wspomnieniami?
I dopiero, gdy dostałem centralnie w twarz drzwiami od sklepu, a zaraz po tym zostałem przejechany przez rowerzystę, by - już z głębi kałuży - dostrzec jak w czeluściach pobliskiego kanału moja 5 złotowa opłata za szklane baśnie nieubłaganie gaśnie, dopiero wtedy nabrałem spod siebie w dłonie błota i styrałem twarze obu pochylającym się nade mną ślicznym policjantom.
Kochajmy
się! – krzyczałem.
Kochajmy się, bo wszyscy jesteśmy z tej samej gliny! Wszyscy jesteśmy do siebie
podobni!
No
cóż! Na razie się nie udało, ale dzień jeszcze się nie skończył, a jak mi dadzą
papierosa, to nie skuję mordy temu uśmiechniętemu matołowi, którego mi przed
chwilą wrzucili do celi.
On pewnie także ma w domu wiszący kalendarz.
PS.
Dobrze, że pozostawili mi laptopa i że mają tu bezpłatny Internet. Właśnie zalogowałem się do portalu.
Zdążę wysłać felieton.
Oddziałowy! Kopsnij szluga ty mule pasiaty!
Komentarze
4