… Nie mogę. Popatrz: to me dzieci, śliczna kanapa i dywanik, i lampa z abażurem świeci, i gwiazdka malowana na nim, gwiazdka normalna, świeci ziemsko - a Ty byś zaraz - betlejemską! (K.I. Gałczyński: Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich)
- Dzieciaki, ubierajcie się! Idziemy po choinkę! Głos ojca wypełnił całą klatkę schodową, przedpokój, pokój, kuchnię, wpadł do komina i wystrzelił fajerwerkiem prosto w gęste chmury, sunące jak wielkie sanie na tle ciemniejącego zadymką nieba.
Na jednej z chmur (widziałem to dobrze przez okno) siedział święty Mikołaj i poganiał batem spocone, zziajane renifery, które klucząc pomiędzy podmuchami grudniowej zamieci, potrząsały nadnaturalnie wielkimi rogami, na których zawieszone były „srebrnosercne” dzwoneczki.
I nagle, z nieba sypnęło śniegiem, runęło prezentami, a wtedy Mikołaj pochylił się łapiąc wypadające z sań zguby, aż jego gęsta broda, niby ogromna miotła zaczepiająca o kominy i latarnie zgarnęła z pobliskich dachów śnieżny dym na chodnik.
Idziemy po choinkę… A jutro przyjedzie dziadek z lubelskiego i przywiezie rąbankę i smalec i prezenty jeszcze. I dziadek będzie pachniał wiatrem i polem, i pociągiem, i wsią, i wakacyjnymi wspomnieniami.
Dziadek Antoni.
Ojciec ojca.
Ojca, który zabiera nas dzisiaj na rynek przy placu Kilińskiego, bo przywieźli choinki. Będzie wybieranie, później ubieranie, później cuksów podkradanie… Kurcze… będzie się działo. A ile śpiewania będzie w domu! I będzie pachniało karmelem, bo ojciec usmaży cukier na patelni, aby wlać go, już w postaci słodkiego syropu, do butelek z przegotowaną wodą, a później do flaszek ze spirytusem. Bo wszak dziadek z Marysina przyjeżdża. A i drugi dziadek, ojciec mamy, ten ze Stanisławowa, Janek znaczy się, także do stołu zasiądzie. I babcia wypije naparsteczek. No a mama to jak już wypije, to znowu zacznie po ukraińsku śpiewać piosenki Tarasa Szewczenki: Rewe ta stohne Dnipr szyrokyj … i inne podobne. No i kolędy. A za nią ruszy baryton dziadka a babcia za dziadkiem altem pobiegnie. O, wszyscy oni śpiewali w chórze. Potrafią pociągnąć tak, że łzy same do oczu i z oczu na obrus pomiędzy sernik a rybę po grecku gęsto lecą.
I prezenty przecie. Dom cały już pachnie prezentami. I pastą do podłogi i choinką wkrótce zapachnie.
No i siankiem, bo stajenka, bo serca całej rodziny i sąsiadów i świata calutkiego w stajence wraz z Jezuskiem na sianie, na nowo ku lepszemu jutru, ku radośniejszemu życiu, ku dostatniejszemu roczkowi na powrót się rodzą.
- Panie Krzysiu, może mi pan po drodze jakąś zieleninkę kupić? Tak z metr pięćdziesiąt wystarczy. Wszystko jedno jaka. Do 70 zł aby była - łapie mnie sąsiadka w przedpokoju. Jest samotna. Ma 82 lata.
Nie odmówię, choć daleko nam do przyjaźni. Na rogu kolejka do drzewek. Śnieg wali jak oszalały, wiatr wyrywa z dłoni chojaki, zrzuca czapki pomiędzy igliwie.
Rozglądam się w tłumie kupujących w poszukiwaniu Pana Boga. Szukam go także w oczach sprzedawcy
a następnie w spojrzeniach przechodniów. Wiem, że Go nie znajdę, nie spotkam, nie poczuję, ale szukam.
Pomimo braku wiary w Niego, w Trójcę, w Ducha i w Baranka.
Niosę choinkę do sąsiadki. Na ulicy dzwoni telefon, ktoś zaprasza mnie na opłatek. Opłatek w teatrze. Kilkadziesiąt osób, wspólne kolędy… ładnie. Tylko to łamanie białego ciasta, to podawanie wszystkim ręki
i to całowanie. Ścisk, pot, zgiełk, pośpiech. Komu jeszcze ręki nie podałem, kogo powinienem poszukać
w tłumie, z kim nie chciałbym się opłatkiem przełamać. Nie, przepraszam, ale źle się czuję – kłamię do swojej Motoroli. Ktoś mi podrzucił katar i gorączkę. Zaraz się kładę. No to pa, do Nowego!
W domu wyjmuję z lodówki butelkę wina. Zapalam świecę. Siadam do stołu. Przez chwilę siedzę w ciszy. Słyszę jak dziadkowie i rodzice nie żyję. Słyszę jak nic nie mówią, jak nie jedzą, nie śpiewają. Włączam radio, później telewizor. Podchodzę do okna.
Znów jestem małym chłopcem, który oczekuje nadejścia ojca. Spóźnia się, a choinki jeszcze nie ma. Siostra z bratem kleją łańcuch. Mama z babcią lepią pierogi. Dziadek Janek czyta przy stole gazetę.
Czy chciałbym tak? Czy naprawdę chciałbym być na powrót tam teraz z nimi? Cofnąć życie do zaprzeszłych, uboższych może we frykasy na stole dni, ale jakże bogatych w nadzieje, we wiarę w cud, w autentyczność Baśni o Stajence, w dobro spływające na Ziemię wraz z pierwszą gwiazdką Wigilijnego Wieczoru. Wrócić po to, by później od nowa przeżywać rokrocznie, coraz bardziej realistyczne święta, a jeszcze później raz wtóry doświadczać kolejnych śmierci bliskich i wciąż, nieustannie, nieodwołalnie zbierać (raczej jednak smutne) doświadczenia? Rosnąć po to, aby za horyzontem dostrzegać coraz wyraźniej, że właściwie wszędzie jest podobnie?
Gorzko jest wiedzieć, ale człowiek, jest chyba właśnie po to, przede wszystkim po to, aby wiedzy szukać, aby się dowiadywać.
A później, przy aniołku zawieszonym na choince, od goryczy tej wiedzy odpoczywać.
I mówić dzieciom, że świat jest niezmierzalny a dobro nieogarnione.
Bo dzieci baśni potrzebują.
Jak my alkoholu i ekstazy zakupów.
Ech, pobrzdąkam chwilę na gitarze a później pójdę do dziewczyny.
Ona też ma święta bez rodziców.
Nad dachami lecą chmury. Bez św. Mikołaja, bez aniołków. W prześwitach pomiędzy nimi nawet nie staram się dostrzec Betlejemskiej Gwiazdki.
PS. Wczoraj kupiłem ławeczkę do ćwiczeń.
Do wiosny uformuję sobie kaloryfer wokół pępka.
Komentarze
3