Ekskluzywne kasyna i sale dansingowe, mężczyźni w dobrze skrojonych garniturach, a panie w wyszukanych kreacjach... Takie obrazy przywoływał Matt Dusk w Filharmonii w Szczecinie, podczas występu, który odbył się 22 marca. To był dziewiąty i ostatni występ w ramach polskiej trasy, podczas której Kanadyjczyk interpretował tylko kompozycje wykonywane niegdyś przez Franka Sinatrę!


Dwie płyty z utworami Franka

Dusk wydał już dwa albumy z własnymi wersjami utworów tego giganta muzyki rozrywkowej. Zmierzył się m.in. z takimi kompozycjami jak „Come fly with me”, „I’ve got you under my skin” czy „Fly me to the moon” i piosenki te zaprezentował oczywiście w Szczecinie. Mogliśmy zatem zakosztować jazzu i swingu w bardzo wysmakowanym wydaniu, a kanadyjski artysta, któremu na scenie towarzyszło sześciu polskich muzyków, po raz kolejny udowodnił, że scena, to miejsce, w którym czuje się wręcz doskonale.

Dużo słów po polsku

Praktycznie od samego początku raczył nas anegdotami, przypominając m.in. jak doszło do tego, że zafascynował się Sinatrą (wuj odtworzył mu utwór z płyty, którą przechowywał w obwolucie albumu... Ozzy`ego Osbourne`a). Odmalował też słowami pewną wizytę w barze w rodzinnym Toronto oraz opowiadał o współpracy z Ewą Bem, Natalią Kukulską i Kubą Badachem, często wtrącając do tego polskie słowa lub całe zdania (jego żona jest Polką, pochodzącą z Olsztyna) i podkreślając, że w naszym kraju szczególnie lubi występować.

Elegancja i sceniczna osobowość

Możliwe, że na widowni były osoby, które wcześniej tego artysty nie znały i przyszły na to wydarzenie skuszone hasłem „Sinatra” (na bilecie to nazwisko zostało wydrukowane większą czcionką niż Dusk). Sądzę, że już po kilkunastu minutach od rozpoczęcia koncertu zostały urzeczone elegancją i sceniczną osobowością Matta Duska, bo jest to niewątpliwie osoba, która bez trudu zjednuje sobie zwłaszcza tę żeńską część publiczności. Choćby dlatego, że w swoim repertuarze ma wiele piosenek miłosnych, takich jak „My funny Valentine” czy „Cry me a river”, które także przedstawił podczas tego występu.

Efektowne partie instrumentalne

Jego głos był oczywiście najważniejszy tego wieczoru, ale bez muzyków, którzy pojawili się w Filharmonii wraz z nim, ten show nie mógłby być tak efektowny... Wśród nich znalazł się m.in. Bogusław Kaczmar (fortepian), który swoimi partiami otwierał wiele utworów i nie raz był wręcz na pierwszym planie. Wyróżniał się także niewątpliwie saksofonista Adam Wendt (znany choćby z udziału w nagraniach zespołu Walk Away czy sesjach płyt Obywatela G.C., Nocnej Zmiany Bluesa oraz z płyt solowych), który także zagrał kilka solówek. Taki skład gwarantował wysoką jakość, a w dodatku akustyka sali złotej (komplementowana przez Duska) także przyczyniła się do komfortowego odbioru muzyki.

Roztańczony, intensywny finał

W drugiej części programu usłyszeliśmy jeszcze m.in. „Smile” wykonany przez Matta á capella oraz szczególnie oczekiwany majestatyczny „My way”, który artysta dedykował Zbigniewowi Wodeckiemu. I to mógłby być bardzo dobry finał występu, ale publiczność oczywiście dziękowała wokaliście tak intensywnymi brawami, że musiał jeszcze dodać coś extra do swej setlisty. Wybrał utwory bardzo pobudzające do dalszej zabawy, bo takie reakcje wzbudza na pewno „New York, New York” (piosenka z musicalu Martina Scorsese z 1977 roku) oraz nieśmiertelna, roztańczona „Copacabana”. Przy takich rytmach mało kto mógł pozostać na miejscu siedzącym, więc roztańczona publiczność przez ostatnie 10 minut bawiła się i śpiewała refren wraz Mattem i w takim, bardzo optymistycznym, nastroju ten show się zakończył.