Rock jest martwy. Zdanie to wypowiadane i omawiane było na całym świecie nieprzyzwoicie wiele już razy. Wnioski są zazwyczaj takie, że konkretne, gitarowe łojenie czasami może miewać się nieco gorzej, ale do trumny jeszcze mu daleko. Szczecin wydaje się jednak zadawać kłam temu stwierdzeniu. Coraz bardziej zaczynamy przypominać rockową nekropolię.

Jako aktywny (chadzający na koncerty) entuzjasta bardzo różnej muzyki twierdzę, że na żywo to właśnie tytułowy gatunek i różne (w tym metalowe, może nawet zwłaszcza) wariacje na jego temat w bezpośredniej konfrontacji z publicznością wypada najlepiej. Energia, zaangażowanie ludzi pod sceną, muzyków. Żywe instrumenty. Wszystko to składa się na doskonały potencjalnie produkt, który sprzedawać się winien fantastycznie.

Rozpoznanie problemu

Rzeczywistość wygląda jednak zupełnie inaczej. Gród Gryfa, pomijając występy firm o uznanej w Polsce marce, nie jest miejscem, gdzie muzycy mogą liczyć na okazałe audytorium. Przynajmniej Ci stricte gitarowi. Lokale świecą pustkami. Świecą pustkami nawet wtedy, kiedy przyjeżdża z Brazylii taka U-Ganga, która nie dość, że ma w składzie kilka rozpoznawalnych postaci, to jeszcze daje niesamowicie energetyczny występ. Smutne, bo przez to pewnie już do nas nie zawitają. Zresztą wszystkie tegoroczne gigi to u nas totalna porażka w kwestii sprzedanych biletów. Przynajmniej te, na których byłem. Dwa wyjątki (kontrastowe „Zróbmy Hałas” i Made in Szczecin Chilli Paprykarz Muzyczny) to trochę mało. Ludzie przychodzą na Muchy, TSA, Kult i inne naprawdę znane rzeczy. Nieźle radzi sobie Quo Vadis. Czasami (CZASAMI) Annalisa czy ktoś o podobnej u nas pozycji również zgromadzi tych paru fanów, ale to i tak mało jak na miasto wojewódzkie. Jeszcze jakieś pięć lat temu nie było z tym tak źle.

Problemy pozorne

Ostatni okres, w którym rock/metal święcił naprawdę duże triumfy przypada mniej więcej na początek dekady (pamiętacie szał na Linkin Park, Limp Bizkit, Papa Roach i tak dalej?). Moda się pozmieniała, dzisiaj króluje bardzo ogólnie pojęta elektronika. Nie oznacza to jednak, że w Szczecinie ludzie słuchający ostrzejszej muzyki wyginęli. Dalej jest ich bardzo wielu i wcale nie trzeba znać niewiadomo jak wielkiej ilości osób, by to stwierdzić. Codziennie spotykam na ulicy obcego mi człowieka spacerującego sobie w koszulce Slayera, Korna czy innego Pink Floyd. Potencjalny popyt (słuchacze o takim, a nie innym guście) zatem jest. Problem z tym, że jak do tej pory cały czas jest on jedynie „potencjalny”.

Ceny również trudno uznać za problem. Wejściówki to kwestia w porywach do 20 złotych, chociaż zazwyczaj i tak jest to przysłowiowy „piątak”. Trudno uznać to za złodziejstwo i czynnik robiący z koncertu towar luksusowy, coś nieosiągalnego dla szczecinian. Gimnazjalista/licealista/student raczej spokojnie może sobie pozwolić na optymalny w moich oczach model „raz w miesiącu jakiś mały koncert, plus okazjonalnie coś większego co akurat do nas przyjedzie”. Cena to nie problem. Nie wierzę w to.

Brak ciekawych artystów, podnoszony często w prywatnych dyskusjach to także bzdura i przejaw braku obeznania. Może nawet ignorancji. Lubisz, jak rock miesza się z bluesem? Spodoba Ci się pewnie The Blue Bus czy Bona Fides. Jeżeli najlepiej bawisz się w klimatach Rage Against The Machine, to pewnie dobrze się będziesz się bawił na występie FNDMNT-u. Sieczka w konwencji Hatebreed? Proszę bardzo, panowie z HeadBurn bardzo dobrze się na tym znają. Wyliczankę robić mogę przez ładnych parę akapitów. I tak pomijając kilka bardziej rozpoznawalnych rzeczy (Annalisa, Cruentus, Dead On Tme, Godsend, Nikt, The Chiave, The Digitals, Wooden Kimono). Salomon ma z czego nalewać.

Problemy faktyczne

Prawdziwy kłopot jest natomiast z nastawieniem. To, co zastaję pod sceną (parkiet i niewiele więcej) skłania mnie czasami do myśli „następnym razem nie przyjdę”. Bez drobnego choćby tłumu najlepsza nawet kapela pozostawi po swoim występie pewien niedosyt. Ludzie bardzo często wychodzą z założenia, że „nikogo nie będzie, nie idę”. Nikogo nie ma, bo nikogo nie ma. Błędne koło, z którym nic się jednak nie da zrobić. Ale to raczej skutek, nie przyczyna. Działać trzeba gdzie indziej.

Wspominałem o tym, że publika jest. Nie ma jej jednak tak dużo, jak jeszcze nie tak dawno temu. Koncertów robi się natomiast mnóstwo. Dzień w dzień moja skrzynka e-mailowa, profile na Facebooku i innych portalach społecznościowych zapychane są zaproszeniami na parę koncertów w tygodniu. Wnioski bardzo łatwo wyciągnąć. Uważam, że koncertów powinno być mniej. Podziemie powinno być raczej bardziej skonsolidowane. Granie koncertów, na których pokazuje się maksymalnie trzech artystów po prostu się nie sprawdza. Jeżeli brakuje naprawdę konkretnego headlinera, to impreza w zasadzie nie ma prawa wypalić. Kto, poza znajomymi, pójdzie na występ trzech, zupełnie anonimowych bandów? Nikt, bo takich wydarzeń jest od groma. Więcej koncertów dużych, mniej koncertów ogólnie, oto recepta. Rozmienianie się na drobne nie zdaje już dzisiaj egzaminu.

Leży też promocja. Jeżeli organizator wydarzenia zabiera się za reklamowanie koncertu przez internet, to musi być konsekwentny, uparty, wręcz upierdliwy. Pojedyncze zaproszenie i nic więcej to trochę mało. W czasach wszechobecnego spamu, dzień w dzień trzeba się przypominać. Regularnie bombardować potencjalnie zainteresowanych informacją o tym, że tam i tam, wtedy i wtedy działo się będzie to i to. Inaczej nikt nie zostanie przekonany, najzwyczajniej w świecie przeoczy to, że w mieście coś się dzieje. Kolejna sprawa to plakaty. Przypuszczam, że większość imprez nie zawdzięcza im ani jednego gościa. Rozwieszane w miejscach, które kojarzą się z bezwartościową makulaturą na ścianach (coś w stylu podziemnego przejścia w okolicach Galaxy) są totalnie ignorowane. Inwencja mile widziana. Ich jakość zazwyczaj również pozostawia wiele do życzenia. Moc przebicia świstka, który już na samym początku wygląda jakby przeżył już sporo jest w zasadzie zerowa. Przy materiałach poligraficznych sensu oszczędzać nie ma. Lepiej nie wydać nic, niż wydać mało, ale za to na darmo. Szkoda papieru. Niemal zawsze brakuje również pomysłu na to, co ma się znaleźć na afiszu. Ładny obrazek i parę nazw kapel (o których i tak w większości nikt nie słyszał) to zazwyczaj za mało.

Przedstawione zagadnienia wiążą się ze sobą, przenikają się ze sobą nawzajem (jeżeli na danym koncercie zaprezentuje się większa ilość kapel, to automatycznie jest więcej ludzi, którym zależy na sukcesie imprezy). Pojawiają się też inne kwestie, które mają wpływ na aktualny stan rzeczy. Wszystkie są jednak jak najbardziej racjonalnie wytłumaczalne. I można na nie reagować.

Problemów rozwiązywalna natura

Muzycy, bardziej czy mniej rozpoznawalni, często narzekają na lenistwo ludzi („nie chce im się przychodzić”), zły gust słuchaczy muzyki („Szczecin pokochał electro”) w naszym mieście. Ludzi jednak nie można do niczego zmuszać, ani tym bardziej rugać za to, że coś do nich nie przemawia. To tak, jakby ganić dziecko za to, że od pomidorowej woli ogórkową. Absurd i nonsens. Ludzie sami z siebie nie zrobią się chętniejsi do oglądania na żywo lokalnej muzyki, bo nie muszą. Nie mają w tym interesu. Panowie muzycy i organizatorzy – zróbcie coś, żeby ludziom się zachciało, przekonajcie ich do tego, że warto Was odwiedzić, zapłacić Wam za bilety. Bo to Wam na tym zależy (a przynajmniej zależeć powinno). Nie walczycie z wiatrakami, wystarczy więcej myślenia i pracy.

Smutek i zawód gości w mym sercu zawsze wtedy, kiedy na kolejnym koncercie jestem jedną z kilku, kilkunastu osób, które pofatygowały się na dane wydarzenie. Przykre to, bo demotywuje muzyków, nie daje im powodu do dalszej pracy nad sobą. Zabija atmosferę i odbiera sporo radości z odbioru dźwięków. Zachęcam zatem do poprawienia sytuacji. Nawet jeżeli kilka rzeczy jest nie tak, to i tak czasami warto pójść w ciemno do jakiegoś lokalu zobaczyć kogoś, kto nie dorobił się jeszcze złotej płyty. Ryzykujemy „piątaka” i wieczór, nic więcej. Zyskać możemy natomiast nową fascynację muzyczną i dobrą zabawę. Opłaca się.