Swój poprzedni felieton poświęciłem przekonywaniu czytelnika, że Szczecin jesienią jest całkiem sympatyczny i że nie ma powodu do popadania w jakikolwiek dołek emocjonalny ze względu na porę roku. Przyszła zatem pora trochę sobie ponarzekać:

Inwestycje czynione przez ogólnie pojęte władze lokalne czy też inwestorów prywatnych czynią nasze miasto ładniejszym, lepszym. I bardzo dobrze. Remontuje się ulice, odnawia kamienice, przebudowuje place. Pozostaje jednak jeden problem, który zawsze przeszkadza mi w pełnym docenieniu zmian, które u nas zachodzą.

Jakby klątwa

Portowe miasto jest „jakby” naprawiane. Oblicze Grodu Gryfa jest „jakby” ładniejsze. Jakby. Wychodzę z założenia, że to słowo w niektórych wypadkach jest najzwyczajniej w świecie partykułą przeczącą, nie zaś synonimem słowa „prawie”, „niemal”. Nie można być „jakby” w ciąży. Tak samo nie powinno się czynić „jakby” inwestycji. Inwestycje powinny być spójne, przemyślane, dopięte na ostatni guzik. Powinny być po prostu kompletne. Niestety, ale bardzo często istotne detale psują mi ogólne odczucia dotyczące zmian, jakie ostatnimi czasy zachodzą.

Plastikowej toalety czar

Znajdujące się tuż obok Urzędu Miasta Jasne Błonia są wizytówką Szczecina. Jedno z ulubionych miejsc spacerowiczów stosunkowo niedawno poddane zostało liftingowi. Nowe ławki, ścieżki, śmietniki, wydzielone ścieżki dla rowerów. Wszystko bardzo estetyczne. Szkoda tylko, że całość postanowiono przyozdobić „tojkami”. Szalety, które bardziej kojarzą mi się z Woodstockiem niż centrum stolicy województwa sprawiły mi spory zawód. Obserwując staranność, z jaką pracowano nad omawianym miejscem liczyłem na to, że obędzie się bez takich wpadek. Naiwniak ze mnie. Postawienie niewielkiego, estetycznego, ceglanego budynku byłoby prawdopodobnie nazbyt skomplikowane, czy kosztowne. Mówię to bez złośliwości, jestem to w stanie zrozumieć. Zastanawiam się tylko, czy w tym miejscu niezbędne są, za przeproszeniem, kible. Długo nie było ich w ogóle i nikomu to raczej nie przeszkadzało. Dobrze, że są przynajmniej zielone i jako tako zlewają się z zielenią krzaków, przy których stoją.

Nie tylko miastu można zarzucić remontową nieudolność, która uwidacznia się poprzez szczegóły. To samo tyczy się spółdzielni mieszkaniowych, przedsiębiorców i innych osób prywatnych. Aleja Wyzwolenia pełna jest starych kamienic, pamiętających jeszcze niemiecką administrację. Od pewnego czasu odnawia się coraz więcej z nich. Świetnie, to są często perełki architektury i cieszy chęć przywracania im dawnej świetności. Szkoda tylko, że tak mało uwagi poświęca się pracom wykończeniowym. Wystające ze ściany druty, brak konsekwencji przy odnowie okien (jedna kamienica często ma nawet trzy różne typy okiennic na jednym piętrze!). Daje do myślenia – czy aby na pewno całą sprawą zajęła się osoba kompetentna? O błyskawicznie pojawiających się przejawach „sztuki” ulicznej (graffiti) nie wspomnę, bo trudno tutaj winić osoby odpowiedzialne za rewitalizację omawianych nieruchomości.

Przykłady można mnożyć. Coś w mieście się dzieje, oczy coraz rzadziej bolą przy przechadzaniu się ulicami Szczecina. Zawsze jednak znajdą się istotne szczegóły, które odrzucają. Chętnie zapytam kandydatów na prezydenta miasta o to, czy widzą problem i czy mają pomysł na jego rozwiązanie. Okazja będzie już 10. listopada.

Hartowanie kocimi łbami

Osobnym zagadnieniem pozostaje błędne obieranie priorytetów inwestycyjnych. Ponownie sięgnę po przykład Jasnych Błoni, przy których mieszkam. W głowę zachodzę, czym my, mieszkańcy tych okolic, zasłużyliśmy sobie na remont nawierzchni Monte Cassino, Ogińskiego, Moniuszki i całej reszty. Teraz jest świetnie, ale wcześniej tragedii przecież nie było. Ba, w kontekście reszty Szczecina było całkiem przyzwoicie. Do czego zmierzam? Otóż do nieszczęsnej ulicy Arkońskiej i szpitala, który przy niej się znajduje. Stan tamtejszej ulicy jest gorzej niż tragiczny. Odnoszę wrażenie, że jadący tamtędy w karetce pacjent prędzej osiem razy po drodze umrze, niż dotrze do lekarza. Lepiej jednak było zająć się okolicami Urzędu Miasta. Domyślam się, że wraz ze swoimi torami tramwajowymi, Arkońska pochłonęłaby więcej pieniędzy. Nie oznacza to jednak, że należy ją sobie odpuścić. Jeżeli zabrakło paru groszy, to zawsze można przecież wstrzymać się z inwestycją do czasu zgromadzenia odpowiednich środków. Można też zająć się na początek tylko częścią wspominanego odcinka. Postawiono jednak na okolice Błoni. Bo łatwiej, bo szybciej, bo taniej, bo bardziej po oczach bije. Bo jest czym się pochwalić przed wyborami, prawda?

Zardzewiałe kremówki

Na deser zostawiłem sobie natomiast mojego szczecińskiego faworyta. Latarnie. Do dzisiaj ogromna ich ilość pozostaje pomalowana w obrzydliwy, wywołujący we mnie najwyższe obrzydzenie kremowy kolor. Nie wiem, czym kierował się człowiek, który uznał, że oświetlenie ulic powinno wyglądać właśnie tak. Jedyne, do czego nadaje się taka barwa to... eksponowanie rdzy! Kontrast jest doskonały i każdy koneser Fe2O3 może dowoli napawać się pięknem tego jakże szlachetnego związku chemicznego. Szczerze? Tragedia. Opatrzność jednak czuwa i od takiego malowania u nas już się odeszło. Postawiono na dużo lepszą, banalną szarość, która pokrywa kolejne latarnie. Nie zmienia to jednak faktu, że większość Szczecina cały czas szpecona jest przez te przeklęte kremówki.

To przecież nic trudnego...

Czy nie jestem nazbyt czepialski? „Coś w końcu się dzieje, a ten dalej narzeka!”, ktoś pewnie powie. Cóż, po prostu lubię, jak w miodzie nie ma dziegciu. I nie jestem w tym podejściu osamotniony. Jest mi przykro, że często brakuje chwili zastanowienia, refleksji. Środki i chęć działania, zapał są. Szkoda by było nie wykorzystać z powodu głupich błędów i niedopatrzeń sprzyjających okoliczności na poprawę Szczecina jako takiego. Jeżeli już coś się u nas rusza, to niech pędzi z pełnym impetem. Bardzo przecież tego potrzebujemy.