Rozmowy z ludźmi potrafią być bardzo smutne. Konwersacje z osobami spotkanymi przypadkowo, ze znajomymi, z kimkolwiek zbyt często pozostawiają we mnie przygnębiające wrażenie. Wrażenie, że przyzwoita choćby znajomość polszczyzny jest dzisiaj równie powszechna jak palenie kubańskich cygar.
Rozmowy z ludźmi potrafią być bardzo smutne. Konwersacje z osobami spotkanymi przypadkowo, ze znajomymi, z kimkolwiek zbyt często pozostawiają we mnie przygnębiające wrażenie. Wrażenie, że przyzwoita choćby znajomość polszczyzny jest dzisiaj równie powszechna jak palenie kubańskich cygar.
Dzień w dzień nasz język traktujemy jak skazanego na biczowanie niegodziwca. Kaleczymy go niemiłosiernie. I to niemal wszyscy – elity, margines, studenci, nauczyciele, wykładowcy i tak dalej. Serce mi krwawi, gdy ja, osoba daleka przecież od bycia jakimkolwiek autorytetem językowym, spotykam się z czymś, co nazwać można ignorancją językową. Delikatnie rzecz nazywając.
Frytków ci u nas dostatek
Przykłady? Pewnego razu, będąc nad morzem, udałem się do smażalni celem skonsumowania halibuta. Wiedząc, że w lokalu frytki, ze względu na ich ilość, są bardziej dekoracją dla ryby niż częścią posiłku, zamawiając poprosiłem o więcej. Obsługująca mnie pani nie robiła najmniejszych problemów. Zapytała „ile ma być tych frytków?”. Nie wiedziałem co odpowiedzieć. To jednak przypadek specyficzny. Są też błędy powtarzające się notorycznie.
Jest takie jedno słowo, którego używanie uchodzi za wyraz wielkiej elokwencji. Od dosyć już długiego czasu wyraz ten używany jest bardzo często. „Bynajmniej”. „Bynajmniej” słyszy się regularnie, ale bynajmniej nie wtedy, kiedy można by to sensownie uzasadnić. Zdarza się to nawet uczelnianym wykładowcom. Proceder stał się na tyle powszechny, że powstało nawet kilka inicjatyw internetowych mających na celu jego ukrócenie. Przecież wystarczy spojrzeć do słownika, by dowiedzieć się, że „bynajmniej” i „przynajmniej” to nie to samo i nie wyjść na osobę niedouczoną w oczach kogoś, kto ów wyraz i jego znaczenie zna.
Kolejna plaga to tautologizmy (zwane czasem „masłem maślanym”). Ileż to razy „miesiące stycznie” padają z ust urzędników referujących takie, czy inne sprawozdanie? To niemal kuriozum. Ale jestem dziwnie spokojny, że wielu z Was niejednokrotnie „widziała się z kimś osobiście”. Błąd. Czyż można się z kimś widzieć inaczej niż osobiście? Nie wiedzieć dlaczego ludzie często wychodzą z założenia, że im więcej słów, tym lepsza (ewentualnie lepiej świadcząca o mówiącym) wypowiedź. Nonsens. Idąc tym tropem każdy, kto chce brzmieć mądrze mówić powinien, że „idzie wyprowadzić swoje zwierzę ssaka psa jamnika Azora na spacer”.
Co jeszcze często kaleczy moje uszy? „Poszłem”, „ręcami”, „włanczam”. Można się śmiać i z niedowierzaniem pukać się w czoło. Że to niby nie jest nic powszechnego. A jednak. Przykłady można ciągnąć w zasadzie w nieskończoność. Niestety.
Rodzi się pytanie – dlaczego? Edukacja do 18. roku życia jest w Polsce obowiązkowa. Przez cały ten czas dzieci i młodzież uczęszczają na zajęcia dotyczące języka polskiego. Wychodzi na to, że jest to robione źle, bo jak inaczej tłumaczyć taki, a nie inny stan rzeczy? Jak wytłumaczyć to, że przeciętny Kowalski ma problem z tym, żeby poprawnie artykułować swoje myśli? Niedbalstwo to z pewnością w dużej mierze zasługa telewizji. Szybki i powodujący niechlujność tryb życia zapewne również. Co robić?
Remedium?
Miałem kiedyś przyjemność uczęszczać na wykłady pani profesor Ewy Kołodziejek w ramach przedmiotu kultura języka polskiego. Zajęcia, które kończyły się egzaminem, uważam za wyjątkowo cenne i praktyczne. Każde spotkanie miało w zasadzie formę konwersatorium, w którym przekazywana była wiedza związana z konkretnym zagadnieniem językowym (odmiana nazwisk na ten przykład). Słuchacze często byli proszeni o zabieranie głosu i poprawiani, jeżeli jakikolwiek aspekt ich wypowiedzi nie był zgodny z zasadami panującymi w języku polskim. Jestem gorącym zwolennikiem włączenia wspomnianego przedmiotu do programu wszystkich studiów. Zastanowiłbym się również nad tym, czy nie warto byłoby zastosować analogicznego rozwiązania w szkołach średnich.
Nie chciałbym, aby spytany o godzinę przechodzień odpowiadał mi wielce wysublimowaną polszczyzną. Nie. Chciałbym nigdy nie usłyszeć, że „mamy wpół do ósmą”. Chciałbym nigdy więcej nie musieć stawać przed bardzo kłopotliwym dylematem – czy wypada mi zwrócić uwagę, że tak się nie mówi?
A korzyści?
„Czepiasz się”, „Jest dużo ważniejszych rzeczy”, „Nic na to nie poradzisz”, „Sam nie jesteś doskonały”. Moje frustracje z taką właśnie odpowiedzią spotykają się najczęściej. Niesłusznie. Czym jest bowiem język, dlaczego należy go szanować? Jest on integralną częścią kultury danego państwa. Jedną z najważniejszych wizytówek każdego z narodów. Lekceważenie naszej mowy nie przynosi niczego dobrego. Lekceważący stosunek do polszczyzny na zewnątrz odebrany może być jako brak szacunku do własnej ojczyzny. Nie zapominajmy też, że mający jakikolwiek zmysł językowy pracodawca nie potraktuje poważnie kogoś, kto „włancza” światło czy „poszł” wczoraj do sklepu. Myślmy nie tylko nad tym co, ale i jak mówimy.
Komentarze
11