Dawno nie grali już w Szczecinie, a może wydanie tego albumu i jego promocja sprawią, że do nas przyjadą. "Love, Fear and the Time Machine" to szósty album w historii Riverside, a ukazał się dwa tygodnie temu.

 Zespół nagrał materiał, który ucieszy szczególnie zwolenników lżejszego oblicza tej formacji, ale nie jest to zaskoczenie dla tych, którzy grupę tę dobrze znają i obserwują od dłuższego czasu jej artystyczną ewolucję.  Chociaż bowiem ostatnio panowie  "zmiękczyli" styl i brzmienie, to niewątpliwie nie była to przemiana radykalna i nagła. Już na wcześniejszych  albumach było wiele kompozycji bardziej stonowanych i lżejszych, pokazujących że ten warszawski band równie interesująco prezentuje się grając mocne, heavy rockowe kawałki jak też spokojne, akustyczne tematy.

 

 "Love, Fear and the Time Machine" jest najbardziej melodyjnym albumem w dorobku grupy.  Na liście przebojów Trójki aktualnie wysoko plasuje się kompozycja "Found ("The Unexpected Flaw Of Searching"", ale z pewnością  więcej utworów z tej płyty mogłoby powalczyć o podium.  Chociażby "Discard Your Fear" czy  jeden z moich faworytów - "Addicted", w kórym zgrabna konstrukcja jest uszlachetniona bardzo dobrą partią wokalną Mariusza Dudy (odnotowujemy tu także drugi, żeński wokal w tle). Czy fani mocniejszych brzmień i szybkich riffów znajdą na tym albumie coś, co ich zainteresuje? Wbrew pozorom oni też nie będą się nudzić słuchając tej płyty, bo  ukontentuje ich zapewne np. "Under The Pillow” , z  hard-rockowymi  zrywami w środkowej części i świetną przestrzenną produkcją. Poza tym „Saturate Me” z "szybującą" partią gitary i agresywniejszymi akordami basu, to też ciekawe urozmaicenie całości. 

Zaraz po nim następuje jeden z najkrótszych numerów na tej płycie "Afloat". Metalmaniaków, pamietających czasy gdy Piotr Kozieradzki bębnił w death-matelowym  Hate  zapewne uśpi już po pierwszych sekundach. Im bardziej polecałbym raczej drugi zespół Mariusza Dudy czyli Lunatic soul, a zwłaszcza bardzo dobry ostatni album - "Walking on a Flashlight Beam", wydany w ubiegłym roku. Najwierniejsi fani chyba mimo wszystko polubią "Love, Fear...", bo każde kolejne odsłuchanie dziesięciu utworów na tej płycie, pozwoli im na odkrycie  ciekawych detali, wcześniej niezauważonych.

 

Jeżeli ktoś natomiast zaopatrzy się w specjalną dwupłytową wersję płyty, to będzie mógł się cieszyć jeszcze pięcioma numerami na dysku "Day Session". To kilkadziesiąt minut dźwiękowych impresji, wsród których wyróżnia się moim zdaniem,  fragment, zatytułowany "Return". Ten bonusowy materiał to muzyka instrumentalna, bez perkusji, ale stanowiąca intrygujące dopełnienie całości.