Nagroda za najlepszy scenariusz na festiwalu w Berlinie sprawiła, że ten kameralny obraz stał się głośny. Widzowie, którzy biegną do kin by obejrzeć dzieło Tomasza Wasilewskiego, nie są jednak zachwyceni, a wręcz nawet oburzeni. Dlaczego?
Za kamerą stanął Oleg Mutu – autor zdjęć do znakomitych „Czterech miesięcy, trzech tygodni, dwóch dni”. I na pewno przyczynił się do sukcesu obrazu Wasilewskiego. Wyblakłe kolory, długie ujęcia i szerokie kadry dominują w „Zjednoczonych...” i mocno wpływają na odbiór fabuły, a jest to historia zwyczajnych ludzi, gdzieś z początku lat 90. Marzena (Marta Nieradkiewicz) prowadzi kurs aerobiku dla kobiet. Agata (Julia Kijowska) ma małą wypożyczalnię kaset wideo. Iza (Magdalena Cielecka) jest dyrektorem miejscowej szkoły, a Renata (Dorota Kolak) pracuje w niej jako nauczycielka rosyjskiego.
Pierwsza od trzech lat nie widziała męża, pracującego w RFN, druga zakochuje się w młodym wikarym, a trzecia spotyka się z od lat z niedawno owdowiałym lekarzem. Każda z nich jest sfrustrowana, obarczona jakimś brakiem: bliskości, sensu, tytułowej miłości. Miłość jest odmieniana w tym filmie przez wszystkie przypadki - pojawia się w kazaniu księdza i w szkolnej lekturze wiersza, w czułym, delikatnym geście i w cielesnym, agresywnym kontakcie. Wasilewski często karze swym bohaterom zrzucać ubrania, doprowadzając ich wręcz na krawędź ekshibicjonizmu i właśnie te, bardzo naturalistyczne, sceny, najbardziej wzburzyły przeciwników filmu. Faktycznie można odnieść wrażenie, że reżyser poszedł trochę za daleko w kilku momentach (ostatnie minuty filmu to duża próba wytrzymałości), chcąc wywołać szok, ale nie dając przy tym psychologicznego uzasadnienia pewnych zachowań.
Nie mam jednak wątpliwości, że to film ważny i aktorsko spełniony. Umieściłbym go gdzieś blisko ostatnich dokonań Małgośki Szumowskiej, która także tworzy kino odważne i bezkompromisowe choć jednak „Zjednoczone...” nie są jeszcze tak dojrzałym obrazem jak jej filmy. Na uwagę zasługuje tu chyba zwłaszcza, pozornie mniej istotna, ale jednak cenna, kreacja Doroty Kolak, jako kobiety skrajnie samotnej, niemalże żebrzącej o to być zauważoną. To film bolesny, odpychający, wulgarny wręcz, ale taki właśnie miał być. Można takiej estetyki nie zaakceptować, ale chyba nie sposób odmówić twórcom tego, że coś ważnego o nas, o rzeczywistości, próbowali nam przekazać.
W rolach męskich natomiast widzimy m.in. Andrzeja Chyrę i Łukasza Simlata, którzy także spełnili swoje zadania w dobrym stylu. Ostatecznym sprawdzianem wartości filmu okaże się zapewne jego prezentacja podczas zbliżającego się festiwalu w Gdyni. Choć konkurencja jest silna to, sądzę, że jurorzy mimo wszystko, docenią chociażby aktorów. Do tego czasu film zobaczymy m.in. w Multikinie.
Komentarze
0