James Bulger to prawdziwa postać. Mafijny boss, który był znany z tego, że bez skrupułów eliminował wszystkich, którzy zagrażali jego nieczystym interesom. W dodatku współpracował z FBI, mógł więc rządzić południowym Bostonem przez dwie dekady. Historia ta została sfilmowana przez Scotta Coopera, a jego dzieło - "Pakt z diabłem" to jedna z nowości w repertuarze Multikina.
"Black Mass" - tak brzmi oryginalny tytuł tego filmu i nawiązuje bezpośrednio do książki, która była podstawą scenariusza. Kiedy Dick Lehr i Gerard O'Neill wydali "Black Mass: The True Story of an Unholy Alliance Between the FBI and The Irish Mob"  wiadomo było, że to bardzo dobry temat na film.  Oparta na faktach historia James'a Bulgera (znanego też pod pseudonimem "Whitey"), który stał się informatorem FBI po to, by zniszczyć włoską mafię, działającą także w Bostonie, to z pewnością opowieść, którą można dobrze sprzedać w filmowej formie. Jeżeli jeszcze ma się do dyspozycji takich aktorów jak Johnny Depp (w roli głównej), Joel Edgerton (agent John Connolly), Benedict Cumberbatch (Bill Bulger), Kevin Bacon (szef bostońskiego FBI) czy Peter Sarsgaard, to sukces jest już prawie pewny. 

Sukces komercyjny, ale czy także artystyczny? Co do tego mam pewne wątpliwości... Fabuła niewątpliwie jest absorbująca. Alians dwóch agentów FBI z bossem gangu Winter Hill przynosi obu stronom wiele korzyści. John  kierując się opresyjną lojalnością, postanawia pomóc dawnemu koledze z ulicy, odwdzięczając się za to, że ten kiedyś dobrze go traktował. Proponuje mu współpracę i w zamian za informacje chroni go i wręcz ułatwia mu przestępczą działalność, czyli handel narkotykami, wymuszenia, hazard. Tymczasem James nie przebiera w środkach, likwidując świadków swego procederu i nawet cień podejrzenia, że ktoś może mu zagrozić, sprawia że jest eliminowany. Ma nawet ulubione miejsce do zakopywania zwłok (nad rzeką), nazwane przez innych "cmentarzem Bulgera". Ogólnie "Pakt z diabłem" jest zatem dość typowym filmem gangsterskim, w którym dominują sceny przemocy. To zdecydowanie męski świat, bo kobiety grają tu jedynie epizodyczne role. Może też z tego powodu film jest przykładem niewykorzystanego potencjału.    
 
Poza tym postać Bulgera w wydaniu Johny Deppa wydaje mi się nieco przerysowana. Demoniczny wzrok i mocno zaczesane włosy nadają jego wizerunkowi cech prawie karykaturalnych. Joel Edgerton jest natomiast za mało dramatyczny. Niemalże od poczatku do końca gra tak samo, nie próbując wydobyć ze swej postaci większej gamy niuansów i psychologicznych odcieni. Zalety filmu to scenografia i kostiumy, dobrze odzwierciedlające realia lat 70. i 80. Także muzyka (utwory Rolling Stones, Allman Brothers Band, Animals) idealnie dopełnia obraz. To jednak trochę za mało, by film został zapamiętany dłużej niż jeden sezon, ale mimo wszystko tych dwóch godzin seansu nie uważam za czas stracony.