Moja matka” to jeden z najwyżej ocenionych filmów tegorocznego festiwalu w Cannes. Dramat w reżyserii Nanni Morettiego, to kolejny ważny obraz w jego dorobku twórczym. Można go zobaczyć w szczecińskim „Pionierze”.
Kto już zna takie filmy jak „Pokój syna” czy „Cichy chaos” (czyli wcześniejsze dokonania Morettiego), ten będzie wiedział czego może się spodziewać po jego najnowszej propozycji. Kto ceni taką poetykę i powolną, niemalże medytacyjną narrację, ten zapewne będzie chciał  ponownie wejść do tego świata.  „Moja matka” jest  bowiem dramatem, ale Moretti umieszcza w nim także sceny komediowe, zmieniające trochę nastrój  całego filmu   
 
Główna bohaterka, to Margherita (kreowana przez Margheritę Bay). Jest reżyserką pracującą właśnie nad społecznie zaangażowaną fabułą, w której  ma zagrać amerykański aktor Barry Huggins (John Turturro).  Prace nad nią są już zaawansowane gdy przybysz zza Oceanu dociera do Rzymu. Chwali się swoimi sukcesami, udziałem w filmie Kubricka, ale okazuje się miernym aktorem, mającym najlepsze swe lata, już dawno za sobą. Praca z nim doprowadza Margheritę niemal do rozpaczy. Tym bardziej, że w jej życiu prywatnym też nie jest dobrze. Często bywa w szpitalu, w którym odwiedza swoją umierającą matkę (w tej roli Giulia Lazzarini), bardzo przeżywając te chwile i ciągle obsesyjnie analizując ostatnie miesiące jej  choroby. Wspiera ją brat (Nanni Moretti), ale on także jest w kryzysowej sytuacji. Przebywa na urlopie, ale zamierza już do pracy nie wracać.  
 
Margherita jest więc cenioną reżyserką, ale swojego własnego życia nie potrafi wyreżyserować. Rozmowa z mężczyzną, który był jej kochankiem, uświadamia jej, że źle traktuje swoich bliskich, narzucając im swój styl bycia, mniej dbając o ich własne pragnienia. Kiedy Barry odwiedza ją domu, zaproszony na kolację, drzwi otwiera mu młoda dziewczyna, która przedstawia się jako córka reżyserki, Livia. On gładzi jej policzek mówiąc: „Biedactwo...”
 
 W „Mojej matce” jest  co najmniej kilka scen, wzbudzających wzruszenie i egzystencjalny niepokój. Odchodzenie bliskiej osoby, jej powolne opuszczanie wciąż toczącego się życia, jest wyrażone prostymi środkami, ale przez to jest  jeszcze bardziej przejmujące. Nie ma tu miejsca dla religijnego pocieszenia, szukania nadziei w obiecanym życiu przyszłym. Jest człowiek ze swoją spełnioną (lub nie) doczesnością. Ostatnia scena filmu niesie jednak wyraźny przekaz: warto tu być.