Swoją festiwalową podróż zaczynam od placu Grunwaldzkiego – tam obejrzę występy „Buskerów”, a potem przemieszczę się na Zamek, by wysłuchać dwóch koncertów - „Nomadów kultury” i Dulsori. Ciekawy(a)? Na co czekasz!
Do swoich sztuczek wciąga widzów. Mała Marta ma podawać kręgle podczas kolejnego, niebezpiecznego tricku; grupka chłopaków przytrzymuje stelaż z przewieszoną liną, na której Andy będzie stać jedną nogą, żonglując w tym czasie rozpalonymi zapałami... Wykapany Anglik – szalony, odważny, a przy tym wyluzowany.
W zupełnie innej tonacji jest utrzymany spektakl Radosława Kubika „Ptasznika”, który, warto zaznaczyć, stanowi miły szczeciński akcent podczas FAU. Umalowana twarz i charakterystyczny strój, nawiązujący do stylistyki clowna, zdradzają, że mamy do czynienia z pantomimą. Podczas przedstawienia nie pada ani jedno słowo, ale i tak każdy rozumie opowieść. Mim to wcale nie człowiek w przebraniu, a wędrowiec kochający ptaki i rośliny, a plac Grunwaldzki, to nie kilkaset ułożonych obok siebie kostek, ale – w zależności od potrzeby – łąka, tajemniczy domek, albo szklane pomieszczenie, z którego „Ptasznik” wydostaje się, lecąc z dmuchanym balonikiem. Iluzję świata wzmacnia perfekcyjna gestyka i mimika. Wchodzenie po schodach, łapanie ptaków, zrywanie roślin, a nawet lot z balonikiem – to wszystko można bezproblemowo rozpoznać, a co więcej – dziwić się perfekcyjnym ruchom i fantazji, której nie brakowało twórcy spektaklu.
Sielankowy świat zostaje przerwany performancem kolejnego zwariowanego przybysza z Wysp. Shiva Grings z Irlandii – mały, niepozorny, rzec można – niegroźny. To tylko złudzenie, które pryska w momencie, gdy pada z jego ust pierwsze słowo. Szybki, zwinny, błyskotliwy – taki jest on, taki też powinien być widz, który zaraz zostanie wciągnięty do zabawy. Jedziesz sobie spokojnie rowerem? Nie bądź aż tak spokojny – Shiva zaraz Cię zatrzyma i zaleje potokiem słów. Masz 60 lat i wracasz do domu przez plac Grunwaldzki? Lepiej zmień trasę, bo Shiva zaraz sparodiuje Ciebie, a Ty, nieświadomy tego, że jesteś w centrum zainteresowania, pomyślisz: „O co chodzi?” Nie będziesz w stanie nic zrobić, bo zwariowany Irlandczyk – improwizator w 100% – wyciągnie jakiś przedmiot ze swojej walizki i zacznie błaznować. Okazało się jednak, że nie tylko „Buskerzy” wykonują świetne sztuczki. Niebiosa też pokazują, co potrafią. A potrafią zakpić, przerywając występy ostrą ulewą...
Przedstawienie jest przerwane ok. 18:30, co oznacza, że mam jakieś 1:30 h do następnego wydarzenia... To doskonały moment na jedzonko! Wzmocniona okropną kanapką z baru szybkiej obsługi (tylko na tyle starczyło mi pieniędzy :P), udaję się na Mały Dziedziniec Zamku. O 20:00 rozpoczyna się koncert „Nomadów kultury.” Nomada, wg. Słownika języka polskiego PWN, to: 1. członek pasterskiego lub łowieckiego ludu prowadzącego koczowniczy tryb życia; 2. człowiek często zmieniający miejsce pobytu. Jacek Hałas i Alicja Choromańska-Hałas z pewnością bardzo dobrze wiedzą, co oznacza to słowo. On – czerwona koszula, czarny kapelusik, kamizelka w tym samym kolorze i długa broda, ona – długa do ziemi bordowa suknia. Nie tylko ich przebranie kojarzy się z lirnikami i wędrownymi bajarzami, ale przede wszystkim muzyka, w której odnajdziecie m. in. nutę cygańską, folkową i żydowską. Grają na zapomnianych przez świat instrumentach – lirze korbowej, fletach pasterskich, ludowych instrumentach perkusyjnych. Śpiewają stare piosnki o dziewicach, diabłach, rozdrożach, tajemniczych wydarzeniach. W ich wykonaniu polskie „Oj dana, dana” brzmi zupełnie inaczej niż w przyśpiewkach standardowych zespołów ludowych. „Nomadzi kultury” prowadzą poza tym podczas FAU projekt „Jurta”, gdzie spragnionych spotkań z tradycją czekają warsztaty, opowieści, tańce, hulanka, swawola (o tym już niebawem więcej na wSzczecinie.pl).
Swawolnie jest też na Dużym Dziedzińcu. Około 22:00 nagle otwierają się jedne z zamkowych drzwi i pojawiają się oni – zespół Dulsori (tzn. dzikie uderzenie) z występem o nazwie „Binari”. Że będzie dziko - nikt nie miał wątpliwości, ale że te małe, szczupłe osóbki posiadają tyle siły, by przez 1:30 h bez przerwy dawać czadu? Tego chyba nikt się nie spodziewał... Przebrani w koreańskie stroje, przewiązani czerwonymi pasami – rozpoczynają ucztę. Na scenie wzrok przykuwa imponująca instalacja instrumentów. Mnóstwo bębnów (koleżanka naliczyła ich ponad 20!), flet, fujarka i inne nieznane mi z nazwy instrumenty. Grupa Koreańczyków tworzy naprawdę niepowtarzalne show – zarówno miłe dla ucha, jak i dla oczu. Choreografia – cudo, dźwięki natomiast przypominają rytualne obrzędy i tradycyjne formy muzyki. Nie tylko mnie przypadają do gustu skoczni Koreańczycy. Widać, że ludzie fantastycznie się bawią. Kto ma ochotę – tańczy, klaszcze, a nawet wskakuje na scenę i daje porwać się w wir zabawy.
Tutaj kończy się nasza wycieczka – wśród bębnów, tańców, roześmianych twarzy... Ja wracam do domu (zaraz odjeżdża autobus), a Ty zostań jeszcze trochę i posłuchaj koncertu „Binari.”
Komentarze
0