Znajomy polonista opowiedział zdarzenie, które miało miejsce w minionej epoce, w jednym ze szczecińskich liceów. Dawne czasy, więc bez emocji, z należytym dystansem. Bohaterem lekcji języka polskiego był Artur Schopenhauer, filozof niemiecki, którego w trakcie prezentacji nazwał wielkim pesymistą w ocenie życia człowieka. Zacytował przypisywaną mu sentencję: jest źle, z każdym dniem będzie gorzej, aż przyjdzie to najgorsze. W tym momencie jego najlepszy, bez wątpienia inteligentny, aczkolwiek powściągliwy w słowach uczeń, zakrzyknął: to nieprawda, to komuniści tak go oczerniają, bo nie pasuje im do Marksa...
Zapytany o znajomość prac filozofa, przyznał się do przeczytania jednego eseju, w którym nie znalazł cienia pesymizmu. Został zachęcony do poznania kolejnych i ewentualnego skorygowania swojej opinii. Niestety, następna lekcja miała jeszcze bardziej kolizyjny przebieg. Milkliwy geniusz, zapytany o wynik zadumy nad Schopenhauerem, odparł, że nie było takiej potrzeby, bo on od początku wiedział swoje, kropka. Znajomy też wiedział swoje i – mówiąc krótko – wyjaśnił czupurnemu, że dał mu szansę na wycofanie nieuzasadnionego zarzutu niewiedzy i kłamstwa pod jego, nauczyciela, adresem, ponieważ jednak nie skorzystał z niej, a jest już dorosły i odpowiada za wypowiadane słowa, zostanie ukarany. Wyklucza go z udziału w lekcjach polskiego. Ociągającemu się wskazał drzwi. Rzecz działa się parę miesięcy przed maturą i oczywiście nie miała wpływu na końcowe oceny.

Myślę, że zagubienie się w niuansach epoki inteligentnego ucznia to symptom czasu. A był to czas zadekretowanego optymizmu, nazwanego później propagandą sukcesu. Pesymizm pozostawał na cenzurowanym, o czym chłopak najwyraźniej wiedział. Nazwanie zachodniego filozofa piewcą życiowego pesymizmu odebrał jako jego dyskredytację, dokonaną przez nauczyciela szkoły socjalistycznej. Nauczyciel przypisuje myślicielowi pesymizm, a więc tendencyjnie potępia go i jego myśl. I to był błąd ucznia, gdyż jak wiadomo Schopenhauer rzeczywiście głosił pesymizm, a polonista obiektywnie to stwierdzał, co rzecz jasna nie oznaczało negatywnej oceny filozofa. Staruszek bibliotekarz w Bibliotece Wojewódzkiej w Szczecinie, do którego zwróciłem się w tamtych czasach o coś Dostojewskiego, wziął mnie na bok i dyskretnie wyjaśnił, że owszem mają tego autora, ale nie wolno go wypożyczać, za dużo w nim ciemności. Albowiem był to także czas wiary w moc słowa pisanego, które jest w stanie kształtować nowe lepsze światy. Między innymi z tej gleby wyrosła bujna literatura produkcyjna.

Tak było przed laty. Oj, było, było. A dziś? O... dziś. O milion lat świetlnych inaczej, czyli na wspak. Zupełnie nowa bajka. Kosmiczna chałtura z dwoma takimi, co ukradli historię, tę najnowszą, i bawią się nią na wszystkie mściwe sposoby. Czas zadekretowanego pesymizmu w ocenie najświeższych dziejów Polski. Co na to młodzi? Waszym poprzednikom wmawiano optymizm w widzeniu rzeczywistości socjalistycznej. Wam obecnie - na odwrót – pesymizm w patrzeniu na czas postsocjalistyczny. To była kiedyś i jest dziś indoktrynacja skrajności. W obu przypadkach stosowana przez rządzących we własnym interesie A przecież już starożytni wymyślili zasadę umiaru, czyli złotego środka. A nowożytni – wolną wolę. O tej ostatniej warto pamiętać, jeżeli chce się zachować szacunek dla siebie. Jak również o tym, że jedyna - ta narzucana - słuszność to jałmużna bogów dla ubogich duchem.



Me... melo... melody... melodyjka. Winda w wieżowcu z trzytaktowym programem muzycznym. Me – melo – melody. W środku nastolatek z rudym szczeniakiem u stóp. Piesek przebiera łapkami, pyszczek zwrócony do góry, radość, oczekiwanie... Chłopiec, skrępowany ciasnotą windy, nie odwzajemnia, nieruchomy, obojętny. Rówieśnicy – ludzkie i pieskie życie: z zasadami i bez, ze wstydem i bez, z instynktem na kultursmyczy i smyczą na szyi ... me... melo... melody.
Ona i on, obok siebie. Jak dwa ogniska, wygaszone, spopielałe, bez żaru w oczach. Tylko u niej jeszcze węgielki ognia w siatce zmarszczek. Smętne resztki płomienia, który kiedyś rozpalił im krew i połączył w pożarze pożądania, miłości. Pozostały dzieci i wspomnienia. Dzieci poszły w świat, wspomnienia ciągle grzeją. Trwa też wzajemnie postrzegany obraz klęski – „Polały się łzy me ... na mój wiek męski, wiek klęski”. Ach, te nieśmiertelne prawdy poetów.
Me... melo... melody. Kobieta w średnim wieku z mgłą rezygnacji w oczach. Sobota, ósma dwadzieścia. Wysiada na szóstym. Zaraz otworzy drzwi do pustego mieszkania, okno na zewnątrz. Skoczy. Umiera w karetce pogotowia. Na trotuarze krew przysypana piaskiem i kredowy zarys leżącej postaci. Płonący znicz. Tragedia samotnej egzystencji. Osłabiona czy wzmocniona nałogiem alkoholowym denatki? Tak czy inaczej, jak pisał poeta, „mięso starzejące się teraz leży na kontuarze ulicy”. Me... melo... melody.

Miejska wieś w pionie – pięćdziesiąt numerów. Winda – droga na przestrzał, bez drzew, świegotu ptaków i poszumów wiatru. Tylko klatka na linie w górę i w dół, w górę i w dół - me... melo... melody. I separacja między płytami betonu - czas na intymność w bujnym krajobrazie mediów elektronicznych.

Me... melo... melody. Staruszkowie jak z podręcznika gerontologii. Ona w stylistyce damy dworu, on – emerytowanego drwala. Zgodnie w górę, ale tym razem nie do nieba. Przedtem jeszcze w komin wentylacyjny - wśród nocnej ciszy - wyemitują wielokrotnie słuchowisko z lejtmotywem: ty stara ku ... / on /, ty tępy chamie ... / ona /. A gdy ją wkrótce / serce / aniołowie uniosą w górę najwyższą, on wyzna w windzie, że bez niej nie może żyć. I zapije się na amen. Me... melo... melody.
Me ... melo ... melody. O kulcie Jana Pawła 2 rozmowa. Impulsywny koło czterdziestki, że Polacy przy różnych okazjach wołają o jego jak najszybszą kanonizację, lekceważąc kanon. Dlaczego? Flegmatyczny starszy: liczą na to, że gdy będzie już świętym, u swego kumpla św. Piotra załatwi wszystkim rodakom wejście do nieba. Czyli w niebie jako i na ziemi. Jak droga – to najlepsza na skróty. Jak załatwiać – to najlepiej po znajomości. Me... melo... melody.
W górę, na dziesiąte. Ona, naście lat i smakowitość brzoskwini, oczywiście tej z ogrodu Erosa. Ich trzech – o kilka lat starsi, z wyglądem drapieżników, co do ogrodu wdrapują się przez płot. I – jak się później okaże – poszli za głosem ślepego libido. Zgwałcili gościnność i dziewczynę, a krzyczącą matkę jeden z nich tak skutecznie uciszał poduszką, że już nigdy ...
Me... melo... melody. Me... melo... melody.
Szarość, szarość, szarość ... prześladuje mnie , wie pan, obsesja szarości. Widzę i czuję, jak z szarego nieba szary śnieg z deszczem na ziemię zszarzałą od szarości. – No cóż, taka pogoda. Taka zima. – Tylko, panie, auta, reklamy, witryny sklepów. No i parasole nad głowami sflaczałych przechodniów. Parasole mają, panie, swój czas erekcji, że się tak wyrażę. Mokra pieszczota ich półkolistości zwycięża szarzyznę świata i nie pozwala zapomnieć o tym, co stanowi rdzeń życia. Wyczuwasz pan ... ? Me... melo... melody.

Tyle wiemy o innym, ile winda pokaże i powie. Reszta ukryta w otchłani prywatności, jaźni. Każdy z nas zapętlony we własnym mikrokosmosie. I dobrze. Niech inny pozostanie obcym, czyli tajemnicą, zagadką. Świat staje się ostatnio nazbyt otwarty, szczególnie w wymiarze globalnym. A że dla niektórych jak pustynia – potwierdza to koncepcję angielskiego pubu, w którym można by przedłużać nie tylko dialogi windowe.

Telewizja szczecińska podnosi swoje standardy. Fakt. Ale ten program to było lśnienie. Naprzeciw siebie dwa lokalne tuzy polityki, przedstawiciele ras prowadzących w rankingach, trzymani na smyczach przez kierujących programem. Odmienność smycz wskazywała na różne orientacje ich właścicieli, jakość głosów także zdecydowanie nie taka sama – jeden w górnych rejestrach pobrzmiewał altem, drugi zdecydowany baryton. A właśnie głosy zasmyczonych były w tym spektaklu na pierwszym planie. Szczególnie ich siła, agresja oraz powtarzające się próby zdominowania tego z vis – a – vis poprzez przerywanie w pół słowa. Cały czas forma przerastała treść, nieustannie narastające napięcie formalne groziło wyładowaniem i pogrążeniem studia telewizyjnego w papce bezformia. Tak, to było Gombrowiczowskie wydanie formy międzyludzkiej, szczecińska wersja pojedynku Miętusa i Syfona, nie uczniowska lecz partyjna. No i te miny – u jednego bełty dyskredytującego uśmieszku, u drugiego klarowność świętego oburzenia. Czy oni – narzucało się pytanie – świadomi są zniewolenia przez formę, jaka się między nimi wytworzyła? Czy czują chociaż swoje opętanie formą? Finał okazał się inny niż w powieści. Tam impreza kończy się ogólną bijatyką, czyli kupą, która zamyka istnienie dotychczasowych form. Tu oponenci do końca nie potrafią wyplątać się z narzuconej sobie opozycji: on czarny to ja biały, on taki to ja antytaki, on „ po” to ja „ pis”. Jeżeli on mówi prawdę, to ja muszę kłamać – jeżeli on kłamie, to ja powiem prawdę. Kłamstwo z prawdą splatało się w sznur wisielczy... Na szczęście upłynął czas emisji programu. Prowadzącym pozostała jedynie gorzka puenta: a szkoda – bez kompromisu nie ma porozumienia.