Bez wiedzy rodziny sprzedała pianino, aby móc studiować malarstwo w Gdańsku. Dziś z powodzeniem tworzy kameralną społeczność malarską w mieście oraz specjalizuje się w skomplikowanej technice graficznej. „Nie było żadnego przełomu. Po prostu brnęłam w to dalej i nie było odwrotu” – śmieje się rysowniczka i graficzka Marta Garbaczewska.

Jak o sobie pisze, jest szczecinianką z urodzenia i wyboru, która w chwilach nostalgii ucieka do klasycznego ołówka i malarstwa olejnego. W czerwcu tego roku minęło 10 lat, od kiedy prowadzi pracownię „If I had a hammer” przy al. Jana Pawła II 42.

– Ostatnio nie było nawet czasu, aby świętować ten jubileusz. Mamy trochę do nadrobienia – przyznaje.

Gdy odbitka była niepoprawna, lądowała w koszu

Jest kilkukrotną stypendystką Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Prezydenta Szczecina oraz Marszałka Województwa Pomorskiego. Pierwsze kroki w malarstwie stawiała jako dziecko. Rodzice zapisali ją na zajęcia, na które chodziła razem ze starszym bratem.

– Zajęcia prowadziła pani Ela, która pewnego razu zadała nam, abyśmy namalowali ogród. Moją pracą była cała kartka pomalowana na zielono. Jak widać, ten kolor pozostał ze mną do dziś – śmieje się, wskazując na swoje ostatnie prace - oleje na płótnie i małe linoryty krążące wokół tematyki natury.

Pasją do tych drugich zaraziła się od Ryszarda Szymańskiego – grafik przez wiele lat pracował w szczecińskim Liceum Plastycznym, gdzie uczył grafiki warsztatowej. To pod jego okiem Marta wykonała swoje pierwsze linoryty datowane na 2005 rok.

– Były dość proste, czarno-białe, zupełnie inne niż teraz. Profesor Szymański był bardzo wymagający. Gdy odbitka była niepoprawna, lądowała w koszu. Czasem próbowaliśmy za jego plecami coś oszukać, zamarkować – śmieje się.

Pożegnanie z pianinem, powitanie Gdańska

Po liceum przyszedł czas na wybór studiów. A ponieważ w Szczecinie artystów plastyków wówczas nie kształcono, padło więc na Akademię Sztuk Pięknych w Gdańsku. Dodajmy, że rodzice mieli inny plan na karierę naszej bohaterki. Najpierw zapisali ją do szkoły muzycznej.

– Kiedy jednak zdałam maturę, to bez ich wiedzy sprzedałam pianino, aby mieć pieniądze na start studiowania – przyznaje artystka.

W stolicy Pomorza szlifowała swój warsztat. Linoryt cały czas miała w głowie i na matrycy. Po drodze trafiła na psinę Tolę, która towarzyszy jej już od 16 lat. Pracą dyplomową Marty były wielkoformatowe rysunki – akty w dość abstrakcyjnym ujęciu.

– W tym roku miałam nawet niezwykłą okazję powrotu do jednego z nich. Moja promotorka, profesor Maria Targońska miała dużą, retrospektywną wystawę w Gdańsku i zaprosiła mnie do współudziału. Tam właśnie stoi ta praca – mówi, wskazując na około 3-metrowy rulon.

Gdy artyści są czymś bardzo pochłonięci…

Jak długo trwa przygotowanie wielkoformatowego rysunku?

– W czerwcu, na zaproszenie Moniki Krupowicz z Open Gallery, przygotowałam nowy rysunek. Narysowałam go w przeciągu miesiąca, ale to była jazda po bandzie. Praca od rana do nocy, załamanie nerwowe, zero jedzenia. Pracownia była cała zielona, a w drodze do domu zostawiałam na ulicy zielone ślady moich butów. To była jednak zbyt duża presja i za mało czasu – przyznaje.

Kiedy byliśmy w odwiedzinach u profesora Ryszarda Korżanowskiego usłyszeliśmy, że artyści nie raz zaniedbują siebie i bliskich, gdy są czymś bardzo pochłonięci.

„Po prostu brnęłam w to dalej”

Po studiach, Marta wróciła do Szczecina. – Chyba wyszłam z założenia, że w rodzinnym mieście będzie trudniej umrzeć z głodu. Wróciłam, otrzymałam dotację, kupiłam prasę drukarską i jestem – mówi.

Tym sposobem, od ponad 10 lat miasto może pochwalić się pracownią „If I had a hammer”, gdzie Marta Garbaczewska prowadzi zajęcia i warsztaty.

Nasza rozmówczyni uważa, że w życiu artystycznym nie miała żadnego przełomowego momentu. – Po prostu brnęłam w to dalej, aż w pewnym momencie nie było już odwrotu – śmieje się.

Na przełomy na pewno przyjdzie jeszcze czas. W wolnych chwilach realizuje swój cykl tond (obraz lub płaskorzeźba w kształcie koła), w którym główne skrzypce gra… jedzenie.

– Pierwsze były ogórki kiszone. Zrobiłam je po tym, jak naprawdę po raz pierwszy ukisiłam ogórki. Teraz pracuję nad zupą – mówi, pokazując niedokończoną pracę.

– Barszcz czy chłodnik? – pytamy.

– Co bardziej lubisz – odpowiada. – Do nabicia został mi ostatni kolor. Chcę jeszcze uzyskać błysk tego płynu.

Barwna społeczność „If I had a hammer”

Marcie udało się stworzyć barwną społeczność. I choć każdy ma inne cele - jedni malują hobbystycznie, inni przygotowują się do egzaminów, a dla jeszcze innych to ucieczka od rzeczywistości i codziennych obowiązków – to każdy z uczestników warsztatów pozostawia swój ślad w pracowni „If i had a hammer”.

– Teraz tak się składa, że to głównie babski zakład, ale nie dyskryminujemy facetów – zaznacza. – Z wieloma osobami współpracuję od dłuższego czasu. Staram się zarazić je miłością do linorytu i jak widać, niektóre się dają – dodaje, wskazując na prace swoich podopiecznych.

Ci, którzy podczas ostatnich „Otwartych Pracowni i Warsztatów” dotarli na I piętro kamienicy przy al. Jana Pawła II 42, mogli obejrzeć nie tylko pracownię, ale i wystawę „13 Malarek”.