„Grochów” to najnowsza literacka podróż Andrzeja Stasiuka. Tym razem jej trasa wiedzie przez czas.

Filmowa proza

Cztery opowiadania, które znajdziemy w tomie wydanym przez Czarne rozpoczyna „Babka i duchy” i od pierwszych zdań zostajemy wprowadzeni w charakterystyczną dla tego pisarza narrację. Surowy, oszczędny, ale paradoksalnie bardzo obrazowy styl  to jego atuty. Nie bez powodu Tadeusz Sobolewski w „Kinie” napisał, że „Grochów” to proza bardzo filmowa i pewnie doczeka się ekranizacji tak jak to było w przypadku „Białego kruka” i „Opowieści galicyjskich”.

„Prawda, że człowiek bliższy jest śmierci, potępieniu i przypadkowości niż zbawieniu, znajdowała w jej  życiu ucieleśnienie” pisze autor o swej babce, ukazującjej wiarę w przenikalność dwóch światów – tego rzeczywistego i duchowego. Tradycje Podlasia, ludowa wiedza i mentalność, są punktem wyjścia do snucia niemalże filozoficznych rozważań  o zawieszeniu między doczesnością, a  zaświatami. W kolejnych miniaturach („Augustyn” i  „Suka”) autor kontynuuje  ten temat, najpierw opisując spotkania z ludowym twórcą, a następnie relacjonując bolesny proces rozstawania się z bliskim mu zwierzęciem, mimo wszystko mając nadzieję, że „potem weźmiemy się za czas. Będziemy decydować, kiedy nadejdzie.”

My z Bronxu

Głównym tekstem tego zbioru jest, kończący go tytułowy  „Grochów”. Dla autora  jest to rejon najmocniejszych  obrazów, zapachów czy dźwięków (takich jak np. osobliwy gulgot diesla) Obszar, który kształtował jego młodzieńcze postrzeganie świata. Świata, który akceptował, ale nie mógł się jednak z nim zgodzić. („Musiałem być zdrajcą żeby ocaleć”). To proletariacka dzielnica, której życie jest wyznaczone rytmem pracy w fabryce, a centrum  geograficznym jest  Plac Szembeka. Stasiuk porównuje lewobrzeżną i prawobrzeżną Warszawę do Bronxu i Brooklynu. To tam, za Wisła  było zawsze prawdziwe miasto i tam jeździło się na „goździkowe”  piwo francuskimi autobusami Berilet. Pisze jednak także, że ta grochowska strona, choć z pozoru mniej prawdziwa, była dla niego jednak w jakimś sensie  cenniejsza...

Nic nam nie groziło

Ostatni tekst to jednak przede wszystkim swego rodzaju epitafium dla przyjaciela, który niedawno odszedł. Razem jeździli po Polsce z rosyjską gitarą, na której on grał „Worried man blues” Woody`ego Guthriego i z płóciennym workiem zamiast plecaka. Łapali autostop lub wsiadali do zadymionych pociągów...  Z pewnym rozrzewnieniem Stasiuk  przywołuje „tamte dni. Gdy nic nam nie groziło”. Jednak ten stan nie mógł trwać wiecznie, bo człowiek musi się liczyć z przemijalnością. Czas odbiera to co do niego należy i jest nieubłagany.

To bardzo polska proza (także z uwagi na opisywane miejsca), ale Stasiuk  nie byłby sobą gdyby nie wprowadził na te karty także Środkowej Europy. Budapeszt i Gödöllő– to kolejne przystanki w drodze do Piranu. Tam jadą dwaj mężczyźni po to  by po raz ostatni wędrować  razem, ale jednak nieuchronnie dotrzeć do słowiańskiego Styksu...