Życie wirtualne jest takie pasjonujące. Wystarczy usiąść przed komputerem czy włączyć smartofona, by już znaleźć się w centrum wydarzeń. Zatem nie pozostaje nic innego, jak tylko „lajkować”, „szerować” i być ciągle online.
Jeszcze na pierwszych latach moich studiów (a nie ma co ukrywać, trochę czasu już od tego minęło), chcąc skorzystać z Internetu, musiałam udać się do kafejki internetowej. Każda minuta z wykupionej godziny była bezcenna, a potrzebne informacje zapisywało się (o zgrozo) - na dyskietkach. Wówczas nie istniały jeszcze portale społecznościowe, za to istniało coś innego – realne życie i realne spotkania.
„Polub mnie”
To było zaledwie kilka lat temu. Dziś rzeczywistość jest zupełnie inna. Przepływ informacji przyspieszył kilkudziesięciokrotnie, a możliwości komunikacji są praktycznie nieograniczone. Jednak, to co z pozoru pokonuje przeszkody, przy okazji tworzy nowe bariery. Wirtualne życie wydaje się być bezpieczniejsze, barwniejsze, łatwiejsze. Jedną z pierwszych czynności, jaką wykonujemy zaraz po przebudzeniu, jest włączenie komputera. I tak surfujemy po internetowych łączach: sprawdzamy pocztę, zapoznajemy się z nowymi ofertami zakupów grupowych, a co najważniejsze – włączamy się w towarzyski obieg poprzez portale społecznościowe. Nie oszukujmy się – zżera nas po prostu ciekawość co słychać nowego u naszych „znajomych”. Nieważne, że po jakimś czasie zastanawiamy się, skąd właściwie znamy daną osobę. Liczy się to, że jesteśmy na szczycie komunikacyjnej fali. Wiemy co, gdzie, jak, kto i z kim. Oglądamy nowo dodane zdjęcia, komentujemy, klikamy „lubię to”, udostępniamy dalej. Prawie każdy wpis kończymy emotikonem, aby choć odrobinę ukazać towarzyszące nam emocje. Tylko, że to wszystko jest sztucznie napompowane, a w realnym świecie mamy coraz większe trudności z artykułowaniem swoich myśli i uczuć.
Samotność z wyboru
Nie tak dawno, podczas zwyczajnych zakupów, mimo woli byłam słuchaczem rozmowy dwóch nastolatków. Dziewczyna cieszyła się, z dopiero co zdanego egzaminu na prawo jazdy. Stojący przy jej boku chłopak, krótko skwitował jej wypowiedź – nie musisz nic mówić, widziałem Twój opis na Facebooku, i że już 18 osób lubi to. Na co jego rozmówczyni odpowiedziała – jak wychodziłam z domu mój status polubiło 27 ludzi. Powoli uzależniamy się od tych wirtualnych interakcji społecznych. Zmieniając status czy dodając jakąś informację do naszego profilu, zaczynamy fanatycznie sprawdzać czy dostaliśmy w związku z tym jakieś informacje zwrotne. Facebook czy Nasza Klasa dają złudzenie, że nie jesteśmy sami. Zawsze znajdzie się ktoś online, kto chociaż chwile z nami pogada. Wszystko fajnie, tylko gdy chcemy z kimś naprawdę się spotkać, okazuje się, że nie mamy do kogo zadzwonić. Coraz rzadziej możemy nazwać kogoś przyjacielem. Powoli to określenie odchodzi w zapomnienie. Za to systematycznie powiększa nam się grono znajomych. Tylko co z tego, skoro tylko częściej i bardziej czujemy się samotni?
Prywatność na sprzedaż
Z jednej strony, „społecznościówki” ułatwiają komunikację, z drugiej – znacznie ją utrudniają. Wszystko sprowadza się do licytacji kto ma lepiej: kto ma lepszą pracę, lepsze mieszkanie, lepsze wakacje. Ciągle się promujemy, sprzedajemy swoją prywatność, spłaszczamy nasze wypowiedzi, by być zrozumianym dla większości. Zatracamy przy tym siebie, wypracowaną tożsamość i światopogląd. Wirtualnie niby wszystko jest ok, a w rzeczywistości – nie mamy nawet z kim pójść na spacer. Stajemy się samotnikami z wyboru. Tylko czy to jest nasz wybór czy raczej opcja narzucona?
Następny odcinek "Pisząc wprost" za 3 tygodnie.
Komentarze
7